Marudziłam niedawno, że w tak zwanych minimalistycznych wnętrzach zazwyczaj brakuje mi koloru, jakiegoś ożywiającego całość akcentu. Monochromatyczne zestawienia, w których królują biel, szarość i czerń, wydają mi się smutne i bezosobowe. Lecz kolor nie tylko z tego powodu jest dla mnie bardzo istotny.
Kilkukrotnie uczestniczyłam w warsztatach poświęconych urządzaniu wnętrz organizowanych w sklepie Ikei, w Krakowie prowadzonych przez projektantkę wnętrz Olimpię Ajakaiye (nie wiem, czy w innych miastach instruktorami były inne osoby). Nigdy wcześniej nie zastanawiałam się szczególnie nad rolą barw we wnętrzu. Urządzając nasze mieszkanie, dobieraliśmy elementy wyposażenia według tego, co nam w duszy gra. Zaczynaliśmy od koloru ścian i podłóg, a kolejne wybory były już podyktowane koniecznością dostosowania się do kolorystyki narzuconej przez te duże powierzchnie.
Podczas warsztatów pani Olimpia poleciła uczestnikom przeanalizować swoje preferencje kolorystyczne. Sporo mówiła o tym, jak poszczególne grupy kolorów oddziałują na człowieka, jakie dają wrażenia, do jakiego rodzaju wnętrz najlepiej się nadają. Podkreślała, że ważne jest, aby otaczać się takimi barwami, które lubimy.
Niby to dość oczywiste informacje, ale przyznam, że wcześniej nie uświadamiałam sobie, jakie ważne. Chociaż zawsze lubiłam otaczać się intensywnymi kolorami. Jeszcze w podstawówce pomalowałam stare krzesło na czerwono, bardzo go lubiłam zresztą. Używałam barw intuicyjnie, co wcale nie jest złą metodą, ale poznanie odrobiny teorii nie zaszkodziło.
O tym, jak silnie może oddziaływać kolor i że może służyć do przekazywania emocji, przekonałam się podczas zwiedzania wystawy obrazów Marka Rothki w Muzeum Narodowym w Warszawie w 2013 r. Wcześniej znałam prace tego artysty tylko z filmów i reprodukcji i nie rozumiałam jego fenomenu. Dlaczego obrazy przedstawiające duże plamy koloru są uważane za genialne i osiągają tak astronomiczne ceny, pytałam samą siebie. Podejrzewałam, że reprodukcje po prostu nie są w stanie oddać czegoś, co zawarto na oryginalnym płótnie. Nie należę do osób, które ekscytują się wysoką ceną dzieła sztuki i zachwycają się tylko tym co uznane i drogie, ale byłam bardzo ciekawa, co prace Rothki mają takiego w sobie, że przyciągają tłumy (i budzą kontrowersje).
![]() |
Mark Rothko - Untitled (Violet, Black, Orange, Yellow on White and Red) |
Nie miałabym pewnie prędko na to szansy, gdyby nie warszawska wystawa. Przejście przez nią wyjaśniło wszystko. Także to, że żadna, nawet najdoskonalsza, reprodukcja nie będzie w stanie przekazać kunsztu artysty. Nie odda nasycenia i barwy kolorów, sposobu, w jaki ze sobą grają, jak wydają się falować, drgać, pulsować i wychodzić z płótna. Nie przekaże emocji, które budzi oryginał.
A emocje były - bardzo silne. Od pozytywnych do przykrych. Zwłaszcza prace z późniejszego okresu twórczości, gdy Rothko cierpiał na depresję, są smutne i przybijające. Nawet gdyby się nie wiedziało o chorobie, łatwo byłoby się jej domyślić, patrząc na ponure wielkie plamy czerni i smolistego fioletu.
Ostatni epizod pouczających doświadczeń z kolorami to malowanie mieszkania dwa lata temu, gdy pozbyliśmy się legendarnego już monumentalnego regału na książki z pokoju dziennego. Wieczorem tego dnia, gdy rozebrano i wywieziono owo monstrum, siedziałam na sofie i od czasu do czasu patrzyłam na odsłoniętą wreszcie ścianę. Częściowo białą, tam, gdzie stała półka, częściowo intensywnie żółtą - taki był kolor ściany przez parę lat. Żadna z wersji mi się nie podobała. Słoneczna żółć wydawała się za głośna, zbyt nachalna. A biel, tak kochana w skandynawskich wnętrzach, dawała wrażenie siedzenia w chłodni. Gdy wybierałam się do spania, wiedziałam już, że trzeba znaleźć inne rozwiązanie. Ostatecznie stanęło na kremowej bieli, takiej, jak śmietana (taka prawdziwa, kupiona u tzw. baby na placu targowym). Jakby z malutką kroplą żółtego. Taka złamana barwa jest dobrym neutralnym tłem do mebli w ciemnych barwach i obrazów, ale nie czuję przy niej tego okropnego zimna jak w przypadku śnieżnej białości.
Rozumiem jednak, czemu tak wiele osób decyduje się na śnieżnobiałe ściany. Biel rozświetla wnętrze. Gdy nie dysponuje się wielkimi powierzchniami mieszkalnymi, w ten sposób można nieco oszukać oko, by mały pokój wydawał się większy. Albo po prostu nie sprawiał wrażenia ciemnej nory. Prócz tego w naszym klimacie jesteśmy skazani na szarugę za oknami przez sporą część roku, często brakuje nam światła. Tym samym kierują się Skandynawie, którym pod tym względem jest jeszcze trudniej. Ale też w gorących strefach biel na ścianach jest dobrą opcją. Tam odbija zabójcze światło słoneczne, a efekt schłodzenia jest bardzo pożądany. Przywołam jako przykład pokazywane już tu kiedyś zdjęcia z pewnego hotelu na greckiej wyspie Santorini. Hotelu nie odwiedziłam osobiście, ale kiedyś bym chciała go zobaczyć na żywo, pomimo wysokich cen.
Jednak i w skandynawskich wnętrzach, i na gorącym południu nie brakuje zwykle barwnych elementów, które rozweselają chłodne tło.
W białych pomieszczeniach mieszkałam przez sporą część życia, gdy nie miałam wpływu na kolor ścian. Teraz już wiem, czemu za nimi nie przepadałam. Nie zachwycam się wnętrzami, w których dominuje biel. Białe ściany, biała podłoga - dla mnie to chłodnia.
Szukając prostoty, nie wyrzeknę się kolorów. Ani we wnętrzach, ani w garderobie. Uczę się za to ich świadomego i konsekwentnego zastosowania. Staram się ograniczać ich ilość, unikać pstrokacizny. Wybierając mocne barwy, równoważyć je, tak, by całość nie krzyczała.
Nie zdecydowałabym się więcej na pomarańczowe ściany w sypialni, bo na podstawie zdobytych doświadczeń wiem, że to jednak pewna przesada. Bardzo intensywny kolor w za dużej ilości męczy, ale, jak pokazuje poniższa fotografia, takie wnętrze też może sprawiać wrażenie spójnego estetycznie i całkiem prosto urządzonego. No i nikt nie będzie narzekał na odczucie zimna bijące ze ścian. Mocna barwa została jednak zrównoważona i ochłodzona nieco przez biel podłogi, okna, pościel, lampy i czarno-białe zdjęcie.