W zeszłotygodniowym wpisie opowiadałam o tym, że uważam swoje obecne życie za proste. Tak, jak to tylko możliwe w obecnych okolicznościach zewnętrznych.
Ta prostota nie stała się sama ani nie wynika z jakiejś mojej wyjątkowości, niezwykłych umiejętności. Jestem tak samo niedoskonałą i słabą istotą jak każdy człowiek.
Żyję teraz w sposób, który w pełni mnie satysfakcjonuje, ponieważ pracowałam nad tym codziennie przez ostatnie kilka (ponad 5) lat. Uznałam, że zamiast marnować siły i czas na zamartwianie się sprawami, na które nie mam wpływu, albo na narzekanie, lepiej wykorzystywać je na zmienianie tego, co możliwe do zmiany. Uporządkowanie, uproszczenie, usprawnienie.
Doceniłam siłę nawyku. Identyfikowałam poszczególne niekorzystne przyzwyczajenia i zamieniałam je na bardziej korzystne. Gdy ma się jakiś niedobry zwyczaj, taki, który nam przeszkadza, przysparza stresów i wciąż uwiera, wydaje się, że pozbycie się go i zastąpienie takim, który będzie dawał radość, zadowolenie i przyjemność, będzie wymagać wielkiego wysiłku. Więc czasem nawet nie podejmuje się prób zmiany albo podejmuje je z niewielkim przekonaniem, na pół gwizdka. I nic z tego nie wynika. Czasem zaś w heroicznym zrywie próbuje się przeprowadzić życiową rewolucję z dnia na dzień. I też nie wychodzi, bo wyzwanie jest zbyt wielkie.
Przestałam sama sobie komplikować życie (a czasem także innym ludziom), bo uwierzyłam, że jest to możliwe. Można z powodzeniem pozbyć się nawet najbardziej uciążliwych przyzwyczajeń. Wielkich i drobnych. Potrzebujecie pewnie przykładów i konkretów? Oto niektóre z niekorzystnych nawyków, których udało mi się pozbyć w minionych latach:
- wydawanie więcej niż się zarabia (czyli życie ponad stan), rozrzutność,
- bałaganiarstwo, nieodkładanie przedmiotów na swoje miejsce,
- zostawianie ważnych spraw na ostatnią chwilę,
- marnotrawstwo, brak oszczędności,
- brak aktywności fizycznej,
- niechlujne i nieregularne odżywianie, częste sięganie po niekorzystne dla samopoczucia produkty na przemian z okresowym popadaniem w ortoreksję,
- niedotrzymywanie zobowiązań w stosunku do samej siebie,
- nieregularność dbania o urodę, na przemian wielka staranność i całkowita abnegacja.
W tym krótkim i niewyczerpującym całości zmian zestawieniu można doszukać się pewnej prawidłowości, która zapewne nie jest tylko moją przypadłością. Chodzi mi o skłonności do okresowego perfekcjonizmu. Pochłania on bardzo wiele energii i na dłuższą metę jest niemal niemożliwy do utrzymania, zwłaszcza jeśli punktem startowym jest jego przeciwieństwo - abnegacja. Efektem jest szarpanie się pomiędzy dwoma przeciwnymi stanami: dbania o najdrobniejszy szczegół oraz całkowitego zaniechania.
Często działałam takimi zrywami: na przykład kilka tygodni drobiazgowego przestrzegania wybranej diety, jedzenia „ultraczysto”, intensywnych codziennych ćwiczeń fizycznych. Potem entuzjazm opadał, przychodziło zmęczenie, znużenie. Wracałam więc do starych przyzwyczajeń, jedzenia tego, co było pod ręką, ćwiczenia popadały w zapomnienie.
Były też akcje dyscypliny finansowej. Dni dbania o skórę i włosy. Festiwale domowych porządków.
Działanie w trybie „wszystko albo nic” niestety nie przynosi na dłuższą metę żadnych efektów poza zmęczeniem i rozczarowaniem samym sobą. „Znowu się nie udało, znowu dałam ciała. Ale następnym razem na pewno osiągnę sukces, tylko muszę bardziej się zmobilizować”.
Dopiero wtedy, gdy porzuciłam pragnienie bycia doskonałą i uzyskiwania od razu fantastycznych rezultatów, zmiany zaczęły być zauważalne i trwałe. Nauczyłam się podążać do celu małymi krokami, ale za to regularnie. Chociażby gimnastyka. Był okres, gdy ćwiczyłam przez co najmniej godzinę dziennie, każdego dnia, łącznie z niedzielą. Niczym jakaś fitneska. Efekty dla ciała były rewelacyjne, ale na dłuższą metę taka intensywność okazała się nie do utrzymania przy moim trybie życia. Zmęczona (i chyba też znudzona) porzuciłam aktywność całkowicie i znowu zapadłam w fotel przed komputerem i kanapę.
Teraz wyznaczam sobie mniej ambitne cele, ale za to bardziej realistyczne. Nie wymagam od siebie codziennych treningów, ale dbam o to, by codziennie być aktywną. Jeśli jest czas na gimnastykę, świetnie, ale jeśli nie uda się go wygospodarować, trzeba znaleźć coś innego. Spacer. Wyprawa pieszo po zakupy. Sprzątanie mieszkania też może być okazją do ruchu, jeśli się człowiek przyłoży.
Zamiast pracować akcyjnie i intensywnie nad wybranymi dziedzinami życia, skupiam się na drobiazgach każdego dnia. Na tych najmniejszych wyborach. To czasem są naprawdę głupstwa - chociażby pilnuję się, aby nie kłaść się spać z nieoczyszczoną cerą. Nigdy nie kładłam się do łóżka z makijażem, ale w te dni, gdy się nie maluję (dość częste), zdarza mi się, że wieczorem, gdy łóżko wzywa, nie mam ochoty już przemywać twarzy, przecierać jej tonikiem, nakładać kremu czy oleju. A niestety moja cera tego nie lubi. Potrzebuje swojej porcji dopieszczenia. Drobiazg, prawda? A na dłuższą metę to niewielkie z pozoru zaniedbanie mści się okrutnie. Żeby ten wieczorny minirytuał nie przegrywał ze zmęczeniem, postanowiłam wykonywać go wcześniej, na kilka godzin przed pójściem spać, przed czasem relaksu, gdy siedzimy sobie razem, oglądamy filmy, rozmawiamy lub robię na drutach. Wykonuję go wtedy, gdy jest jeszcze energia i chęć do kosmetycznych zabaw. Dopiero potem mogę się relaksować.
![]() |
Zdjęcie z banku bloga Jest Rudo |
Pomiędzy „wszystkim” i „niczym” jest szeroki wachlarz możliwości. Lepiej zacząć od malutkiego „czegoś” i stopniowo dodawać do niego kolejne małe „cosie”. Niemal niezauważalnie i niemal bez wysiłku z czasem dokonuje się wielkich zmian. Tym bardziej, że gdy zmieniamy z powodzeniem niewielkie obszary życia, coraz łatwiej uwierzyć w swoje możliwości. Minisukcesy dają wiarę i nadzieję, że powiodą się też próby zmierzenia się z tymi większymi słabościami, głębiej zakorzenionymi nawykami. Drobnymi kroczkami można bardzo daleko zajść.