Tak Was podpytywałam o to, co konkretnie Was uwiera czy blokuje, udzieliliście wiele ciekawych odpowiedzi, więc czas zacząć odpowiadać na zadane pytania. Pod wpisem Gdzie zaczynają się schody Makate zadała takie pytanie:
Kolejna rzecz, która wydaje mi się trudna, to opis procesu, kolejnych kroków, może rady odnośnie tego od czego zaczynać, kiedy ma się poczucie że wszystkie aspekty życia są zbyt "fast"? Dla mnie ogromna trudność polega na tym, że nie mogę wziąć urlopu na dwa tygodnie, by dokonać w trakcie nich radykalnej zmiany - muszę wciąż rano ubrać się, umalować, spędzić osiem godzin w pracy, itd. A na zmianę życia znaleźć czas "gdzieś pomiędzy" - czyli gdzie? Oczywiście zdaję sobie sprawę, że takie mityczne dni wolne od wszystkiego, przeznaczone tylko na zmianę, niekoniecznie rozwiązałyby problem - przecież zmiany, które będę wdrażać, mają dotyczyć codzienności, więc muszą się też w niej zadziać. Ale jest dla mnie trudną rzeczą znalezienie na to wszystko czasu.
Ważna to kwestia. Ludzka natura jest taka, że chcemy szybko widzieć efekty podejmowanych wysiłków. Jeśli coś nam doskwiera, chciałoby się od razu móc zrzucić ciężar z barków. Zacząć wszystko od nowa, z czystą kartą. Czasem, bardzo rzadko, jest to możliwe, ale to naprawdę wyjątkowe sytuacje.
Szybkie efekty są przyjemne. Jak miło jest wejść do świeżo odmalowanego i przemeblowanego mieszkania! Udana zmiana fryzury też dodaje energii i poprawia humor. Jednak życie nie tak łatwo przemeblować w ciągu kilku dni. Owszem, zdarzają się takie sytuacje, lecz zwykle wiąże się to z wielkim stresem (utrata pracy, opuszczenie przez partnera, wypadek losowy?) Nawet zaplanowane duże i pozytywne zmiany wymagają sporych nakładów energii i mocnej motywacji, a co za tym idzie, bywają równie stresujące. A przez to czasem nigdy nie ma się odwagi ich podjąć w obawie przed tym, że będzie ciężko albo coś pójdzie nie po naszej myśli.
Makate pisze, że wszystkie aspekty jej życia są zbyt fast, a nie ma czasu, żeby uczynić je slow. Nawet gdyby mogła w jakiś cudowny sposób wziąć na parę tygodni wolne od życia, niewiele by to zmieniło. Jak sama zauważa, skoro zmiany mają dotyczyć codzienności, muszą dziać się właśnie na co dzień, nie od święta.
Nie da się jednym ruchem z dnia na dzień przełączyć magicznego prztyczka tempa życia z położenia za szybko w wybrane powoli albo w sam raz. Owszem, niektórzy próbują tego dokonać raz w roku na dwa tygodnie wakacji, ale jak wiadomo, bywa, że przełącznik nie chce działać. Nawet jeśli zadziała, trudno potem pogodzić się z koniecznością jego przełączenia w pierwotne położenie.
![]() |
Źródło zdjęcia |
Doskonale jednak rozumiem zabieganą Czytelniczkę. Znam podobną sytuację z własnego doświadczenia i wiem, że jej trudność polega na tym, że nie wiadomo, gdzie i jak znaleźć czas, by zastanowić się nad ewentualną zmianą i skutecznie ją przeprowadzić. I trzeba by jeszcze znaleźć siły. I motywację. Jest ciężko tak, jak jest, ale wysiłek, jaki trzeba by podjąć, aby było lżej, prościej i wolniej, wydaje się być zbyt wielki.
Na wielkie zmiany trudno znaleźć czas w zabieganym życiu. Można jednak spróbować wygospodarować go na małe zmiany. A nawet zmianki. Mikrozmiany. Za to na co dzień.
Przez ostatnie sześć lat dokonałam niewielu radykalnych i szybkich zmian, ale owszem, udało się dokonać kilku radykalnych i powolnych. Małymi, a czasem malutkimi krokami.
Najtrudniej było zacząć, bo wydawało się, że nie mogę z niczego zrezygnować. Wszystko było ważne. Jednak wiedziałam, że z CZEGOŚ muszę zrezygnować, bo dłużej tak nie dam rady. Zaczęłam więc od szukania czegoś drobnego, nieco mniej istotnego, żeby na początek ułatwić sobie zadanie. Jedną z pierwszych spraw, od których postanowiłam się uwolnić, były korepetycje, których udzielałam z hiszpańskiego kilku osobom. To było stosunkowo łatwe źródło dodatkowego zarobku, a przynajmniej tak mi się wydawało. Jednak nie tylko wymagało poświęcenia czasu na samą lekcję, ale również sporo było zachodu z wyszukiwaniem materiałów, przygotowaniami do lekcji, obmyślaniem strategii i technik nauki. Osoby, które uczyłam, były na dość zaawansowanym poziomie, jedna przygotowywała się do egzaminu, więc nie mogłam zaimprowizować lekcji z biegu, jak czasem zdarza się w przypadku uczenia osób początkujących.
Nie mogłam porzucić uczniów z dnia na dzień, czułam się wobec nich zobowiązana. Gdy podjęłam decyzję o wycofaniu się z tego minibiznesu, postanowiłam, że po pierwsze nie przyjmuję nowych chętnych (a wciąż się zgłaszali). Oczywiście nie było łatwo, bo każdemu bardzo zależało. Oparłam się skutecznie. Potem jedna z uczennic zrezygnowała, bo zmieniła pracę i nie miała już czasu na naukę. Ucieszyłam się. Potem kolejna. Wreszcie została tylko jedna, ta, która przygotowywała się do egzaminu. Porozmawiałyśmy o jej celach, umówiłyśmy się, że doprowadzę ją do końca, a potem, jeśli będzie chciała kontynuować naukę, będzie musiała znaleźć nowego nauczyciela. Potrwało to kilka miesięcy, ale egzamin zdała, podziękowałyśmy sobie za miło i pożytecznie spędzony razem czas i nasze drogi rozeszły się.
Cały ten proces trwał na tyle długo, że zdążyłam powoli przyzwyczaić się do nowej sytuacji i obywać bez dodatkowych dochodów z tego źródła. To była mikrozmiana - ale zapoczątkowała kolejne, dodała mi odwagi, uwolniła sporo czasu i pozwoliła mi złapać nieco oddechu.
Drugą podobną było sprzedawanie kosmetyków. Wydawało mi się, że coś tam zarabiam, ale w istocie zajęcie to przynosiło grosze, bo nie miałam czasu zajmować się tym na poważnie, ale wczuwałam się w rolę konsultantki, tak, jakby to było moje wyłączne źródło utrzymania. Śledziłam katalogi, znosiłam do domu nowości, chodziłam na szkolenia. W efekcie szafka w łazience pękała w szwach, skóra coraz bardziej się buntowała, że tyle na nią nakładam chemii, a na koncie nie przybywało. Więc i z tego zajęcia się wycofałam. Przestałam szukać nowych klientek, te, które pozostały, poinformowałam o rezygnacji. Same korzyści: znów odzyskałam sporo czasu, poświęcanego wcześniej na odbiór dostaw kosmetyków, na studiowanie katalogów, na przekazywanie zakupów klientkom, na szkolenia.
Dwie niewielkie zmiany, ale znaczące. Pokazały mi, że nie wszystkie sprawy, którymi zajmuję się na co dzień, są naprawdę ważne i korzystne. Wymagają sporo starań, ale nie przynoszą aż tak wielkich dochodów, by nie można było z nich zrezygnować. Nie sprawiają też takiej frajdy, by warto było się w niej mocniej angażować. Wydaje się, że takie małe zmiany nie są znaczące same w sobie, ale gdy zaczynają się sumować, z czasem ich skutki stają się wyraźnie odczuwalne. Nie od razu, nie z dnia na dzień. Ale po kilku miesiącach - gdy moje popołudnia po pracy okazały się (uwaga! niespodzianka!) wolne od dodatkowych zajęć, zrobiło się o wiele przyjemniej.
Ale to był dopiero początek...
Najtrudniej było zacząć, bo wydawało się, że nie mogę z niczego zrezygnować. Wszystko było ważne. Jednak wiedziałam, że z CZEGOŚ muszę zrezygnować, bo dłużej tak nie dam rady. Zaczęłam więc od szukania czegoś drobnego, nieco mniej istotnego, żeby na początek ułatwić sobie zadanie. Jedną z pierwszych spraw, od których postanowiłam się uwolnić, były korepetycje, których udzielałam z hiszpańskiego kilku osobom. To było stosunkowo łatwe źródło dodatkowego zarobku, a przynajmniej tak mi się wydawało. Jednak nie tylko wymagało poświęcenia czasu na samą lekcję, ale również sporo było zachodu z wyszukiwaniem materiałów, przygotowaniami do lekcji, obmyślaniem strategii i technik nauki. Osoby, które uczyłam, były na dość zaawansowanym poziomie, jedna przygotowywała się do egzaminu, więc nie mogłam zaimprowizować lekcji z biegu, jak czasem zdarza się w przypadku uczenia osób początkujących.
Nie mogłam porzucić uczniów z dnia na dzień, czułam się wobec nich zobowiązana. Gdy podjęłam decyzję o wycofaniu się z tego minibiznesu, postanowiłam, że po pierwsze nie przyjmuję nowych chętnych (a wciąż się zgłaszali). Oczywiście nie było łatwo, bo każdemu bardzo zależało. Oparłam się skutecznie. Potem jedna z uczennic zrezygnowała, bo zmieniła pracę i nie miała już czasu na naukę. Ucieszyłam się. Potem kolejna. Wreszcie została tylko jedna, ta, która przygotowywała się do egzaminu. Porozmawiałyśmy o jej celach, umówiłyśmy się, że doprowadzę ją do końca, a potem, jeśli będzie chciała kontynuować naukę, będzie musiała znaleźć nowego nauczyciela. Potrwało to kilka miesięcy, ale egzamin zdała, podziękowałyśmy sobie za miło i pożytecznie spędzony razem czas i nasze drogi rozeszły się.
Cały ten proces trwał na tyle długo, że zdążyłam powoli przyzwyczaić się do nowej sytuacji i obywać bez dodatkowych dochodów z tego źródła. To była mikrozmiana - ale zapoczątkowała kolejne, dodała mi odwagi, uwolniła sporo czasu i pozwoliła mi złapać nieco oddechu.
Drugą podobną było sprzedawanie kosmetyków. Wydawało mi się, że coś tam zarabiam, ale w istocie zajęcie to przynosiło grosze, bo nie miałam czasu zajmować się tym na poważnie, ale wczuwałam się w rolę konsultantki, tak, jakby to było moje wyłączne źródło utrzymania. Śledziłam katalogi, znosiłam do domu nowości, chodziłam na szkolenia. W efekcie szafka w łazience pękała w szwach, skóra coraz bardziej się buntowała, że tyle na nią nakładam chemii, a na koncie nie przybywało. Więc i z tego zajęcia się wycofałam. Przestałam szukać nowych klientek, te, które pozostały, poinformowałam o rezygnacji. Same korzyści: znów odzyskałam sporo czasu, poświęcanego wcześniej na odbiór dostaw kosmetyków, na studiowanie katalogów, na przekazywanie zakupów klientkom, na szkolenia.
Dwie niewielkie zmiany, ale znaczące. Pokazały mi, że nie wszystkie sprawy, którymi zajmuję się na co dzień, są naprawdę ważne i korzystne. Wymagają sporo starań, ale nie przynoszą aż tak wielkich dochodów, by nie można było z nich zrezygnować. Nie sprawiają też takiej frajdy, by warto było się w niej mocniej angażować. Wydaje się, że takie małe zmiany nie są znaczące same w sobie, ale gdy zaczynają się sumować, z czasem ich skutki stają się wyraźnie odczuwalne. Nie od razu, nie z dnia na dzień. Ale po kilku miesiącach - gdy moje popołudnia po pracy okazały się (uwaga! niespodzianka!) wolne od dodatkowych zajęć, zrobiło się o wiele przyjemniej.
Ale to był dopiero początek...