Przejdź do głównej zawartości

Ora et labora, ale mniej

Za dużo pracuję, do takiego wniosku doszłam ostatnio. A stanowczo za wiele, jak na minimalistkę (tu puszczam oko). 

Tym materialnym minimalizmem, rzeczowym, czuję się już przesiąknięta na wylot. Jak zwierzałam się ostatnio, znowu poczyniłam postępy, pozbyłam się kolejnej porcji tego, co raczej niepotrzebne, ale wcześniej wydawało się prawie niezbędne. Książki wyprzedaję na allegro. Różnych gadżecików i szpejów trochę po raz kolejny wywędrowało, szafa przewietrzona. Dobrze jest. Widzę jeszcze pewien potencjał i jestem przekonana, że to nie koniec tej drogi (a przecież to już szósty rok mojej wielkiej minimalistycznej przygody...). 

Jednakowoż (uwielbiam to słowo!) wciąż jeszcze sporo mam do zrobienia pod względem robienia mniej. Z natury jestem osobą pracowitą. Lubię być aktywna. Nie to, żebym nie potrafiła wypoczywać. Umiem się wyluzować, nie myśleć o pracy po jej zakończeniu. Ale zbyt rzadko pozwalam sobie na bezczynność. Kilka dni temu położyłam się na chwilę, by odpocząć, lecz bez zamiaru drzemki. Zdziwiło to męża, który chyba odzwyczaił się od widoku mnie niczego konkretnego nierobiącej. Co Ty tak, nic nie robisz?! Bo jak nie tłumaczenie, to książkę piszę. A czasem bloga. Gdy nie tłumaczę i nie tworzę, to gotuję, sprzątam, piorę, robię zakupy. Albo relaksuję się, malując puszki pod decoupage albo dziergając pledzik na drutach. Czytam, gadam przez telefon, odpowiadam na e-maile, spotykam się ze znajomymi, z rodziną albo z różnymi osobami w związku z blogowaniem albo pisaniem książki. Czasem Facebooka odwiedzam, blogi zaprzyjaźnione (coraz rzadziej). Albo Polskę i świat zwiedzam i swoje miasto. Śpię, wino piję, i takie tam inne. Koty głaszczę albo służę im za podkładkę do spania. 


Wszystkie te czynności są absolutnie wspaniałe i dają mi wiele radości. A te, które nie są aż tak cudowne, są konieczne z różnych względów i nie ma co się nad nimi zastanawiać. I z żadnej z nich nie chciałabym rezygnować. Albo jeszcze nie. 

W eliminacji nadmiaru rzeczy początkowy etap polegał na usuwaniu tego, co brzydkie, zbędne, denerwujące albo nie wiadomo, skąd się wzięło. To etap najłatwiejszy. Kolejna faza, długoterminowa, a być może nigdy niekończąca się, jest zdecydowanie trudniejsza, bo wymaga dopracowania proporcji w stanie posiadania. Tu się coś ujmie, ale w innej dziedzinie czasem trzeba dołożyć. Bywa też, że człowiek rezygnuje z czegoś, co jest może i nawet całkiem ładne i całkiem przydatne, ale można się bez danej rzeczy obejść. 

W sferze aktywności też czas przyszedł na wyważanie proporcji, bo eliminować na razie za bardzo nie ma czego. Nie zajmuję się już niczym z przymusu. Te sprawy dawno już poszły na odstrzał. Nie spotykam się z ludźmi, którzy mnie irytują, dołują, nudzą lub męczą. Nie wykonuję prac zarobkowych, które nie przynoszą mi satysfakcji. 

Przede mną bardzo pracowity okres - ostatni miesiąc pisania książki. A za półtora miesiąca wyjeżdżam na wakacje, długie, 3-tygodniowe. Jak zawsze wyjeżdżamy wtedy, gdy inni zdążą już zapomnieć o urlopie. Na razie nie będę więc wdrażać w praktyce ostatnich wniosków - że powinnam mniej czasu poświęcać na tłumaczenia, czyli pracę zarobkową (chociaż tak bardzo je lubię), a dawać sobie częściej przyzwolenie na zajmowanie się całą resztą spraw, które są dla mnie istotne. Częściej odrzucać zlecenia. Na wakacjach będę miała sporo czasu na leniuchowanie i na myślenie o tym, jak to lepiej urządzić. Myślę, że trzeba będzie ponownie wyznaczyć granice. Na pewnym etapie samodzielnej działalności przyjęłam zasadę niepracowania w weekendy. Bardzo rzadko robię od niej wyjątki i to zawsze pod ściśle określonymi warunkami (m.in., nie może dziać się to kosztem mojej rodziny). Wcześniej dokonałam założenia, że noc jest do spania i imprezowania, a nie do stukania w komputer. I również trzymam się tego przykazania. Teraz przyjdzie czas na kolejne przesunięcie granicy, wyznaczenie sobie maksymalnego dziennego (a może tygodniowego lub miesięcznego) wymiaru pracy. Trzeba będzie to sobie poprzeliczać, oszacować pod różnymi względami. Pieniądze też są przecież ważne, nikt mi nie powie, że nie. Ale nie najważniejsze. Życia sobie za nie więcej nie kupię, niż mi przysługuje. 

Foto Robert Meyer

Popularne posty z tego bloga

Memento vivere

Gdy w ostatnim wpisie dzieliłam się z Wami radością życia, w komentarzach słusznie zauważyliście, że takie podejście nie dla każdego jest oczywiste, proste, naturalne, wrodzone. Niektórzy muszą się go nauczyć czy też wyćwiczyć.  Czy można nauczyć się cieszyć z faktu, że oto widzimy narodziny nowego dnia, że dane nam jest przeżyć kolejną dobę? Sposobów na to jest wiele, myślę, że taka radość może przyjść na co najmniej dwa.  Pierwszy, dość brutalny i gwałtowny: przez doświadczenie własnej lub cudzej poważnej choroby, wypadku, otarcie się o śmierć lub utratę kogoś ważnego, bliskiego, kochanego, zachodzi proces uświadamiania sobie własnej śmiertelności, kruchości życia, jego ulotności, nieuchronności śmierci. Drugi: gdy ten sam proces następuje powoli, pod wpływem doświadczenia życiowego, upływu czasu, obserwacji świata i własnej refleksji.

Ajka Minimalistka - kolejny rozdział

Zgodnie z zapowiedzią rozpoczynam kolejny rozdział. Prosty blog - czyli to miejsce, niestety nie odpowiada już moim potrzebom. To znaczy nie odpowiada mi ta platforma, na której go piszę, blogspot. Jej niedostosowanie do moich obecnych wymagań nie tłumaczy oczywiście rzadkiej publikacji tekstów w ostatnich latach, ale prawdą jest, że na pewno nie pomagało w pisaniu. Nie ma co jednak szukać wymówek czy wytłumaczeń.  Prosty blog pozostaje tutaj, nie znika. Wiem, że są wśród Was osoby, które wciąż lubią wracać do starych wpisów. Jednak od teraz nowe treści będę publikować w nowym miejscu, do którego serdecznie Was zapraszam. Moje nowe blogowe gospodarstwo nazywa się Ajka Minimalistka i znajdziecie go pod tym adresem . Będą się tam pojawiać nie tylko wpisy, ale również w osobnej zakładce można znaleźć wszystkie odcinki podcastu, który nagrywam od kilku miesięcy.  Zapraszam, do poczytania, posłuchania i zobaczenia! 

Uniform minimalistki

Temat osobistego uniformu obracam w głowie już od kilku lat, co najmniej. Jednak jeszcze do niedawna nie czułam się gotowa na to, by ostatecznie zdefiniować go dla siebie. Owszem, wiedziałam, że ciągnie mnie w tym kierunku i że coraz bardziej zbliżam się do wprowadzenia go w życie na co dzień. Jednak jeśli obserwowaliście, być może, moje materiały o kolorowej szafie minimalistki na YouTube , w cyklu, w ramach którego zaprezentowałam całą swoją kapsułową garderobę na wszystkie pory roku, mogliście zauważyć, że wprawdzie mój styl i zestawy ubraniowe były już dość wyraziste i powtarzalne, trudno było by nazwać je uniformem.  Tak jednak się złożyło, że w międzyczasie zmieniłam tryb życia poprzez powrót do oprowadzania po Krakowie (już nie tylko po Wawelu, jak było parę lat temu), więc o wiele częściej wychodzę pracować poza dom. Oczywiście wymusiło to dostosowanie zawartości szafy i pewne jej uzupełnienia. A jednocześnie kilka ubrań z niej wywędrowało. Z powodu zużycia, ale też zmian