Trudno wdrożyć się do zwykłego rytmu życia po trzytygodniowym urlopie. Nie wiem, czy prędko będę miała znów możliwość tak długo wypoczywać, więc wciąż jeszcze rozkoszuję się tym rozleniwieniem. Wprawdzie nie był to zupełnie beztroski czas, z przyczyn niezależnych ode mnie nie mogłam na wyjeździe całkowicie odciąć się od spraw pozostawionych w Polsce, trzeba było podejmować rozmaite decyzje i mieć jedno oko na skrzynkę e-mailową, ale i tak udało się odetchnąć, nacieszyć ukochanymi miejscami i znajomymi. Szczegółową relację z tego, jak sprawdził się mój skromny ilościowo bagaż, a także inne wakacyjne refleksje pozostawiam na kolejne wpisy, dzisiaj na rozgrzewkę, by przełamać wakacyjne lenistwo, dzielę się z Wami migawkami z podróży po Krecie.
Gdy w ostatnim wpisie dzieliłam się z Wami radością życia, w komentarzach słusznie zauważyliście, że takie podejście nie dla każdego jest oczywiste, proste, naturalne, wrodzone. Niektórzy muszą się go nauczyć czy też wyćwiczyć. Czy można nauczyć się cieszyć z faktu, że oto widzimy narodziny nowego dnia, że dane nam jest przeżyć kolejną dobę? Sposobów na to jest wiele, myślę, że taka radość może przyjść na co najmniej dwa. Pierwszy, dość brutalny i gwałtowny: przez doświadczenie własnej lub cudzej poważnej choroby, wypadku, otarcie się o śmierć lub utratę kogoś ważnego, bliskiego, kochanego, zachodzi proces uświadamiania sobie własnej śmiertelności, kruchości życia, jego ulotności, nieuchronności śmierci. Drugi: gdy ten sam proces następuje powoli, pod wpływem doświadczenia życiowego, upływu czasu, obserwacji świata i własnej refleksji.