Dzisiaj, chociaż to pierwsza połowa października dopiero, od rana w Krakowie pada gęsty śnieg, zresztą podobno nie tylko u nas. Przy tak zimowym krajobrazie za oknem przeglądanie zdjęć do wpisu na temat moich wniosków dotyczących bagażu zabranego na tydzień temu zakończony urlopowy wyjazd na Kretę było całkiem przyjemne, ale trudno uwierzyć, że jeszcze jakieś 10 dni temu wygrzewałam się na plaży w bikini. Dzisiaj stosowniejszym odzieniem byłby raczej kożuch. Nie narzekam jednak, wprawdzie zimowa aura jest zaskoczeniem, ale pozwala oswoić się z myślą o zimie. Od paru lat lubię zimne pory roku, ale chyba nie tylko ja wolę, by następowały mniej gwałtownie.
Do rzeczy jednak. We wpisie Błękitne lato przedstawiłam bagaż, jaki zabrałam ze sobą na wspomniany 3-tygodniowy wyjazd. Celowo bardzo ograniczyłam ilość spakowanej garderoby. Dla mnie jednym z ważnych minimalistycznych ćwiczeń jest dobrowolne stawianie się w położeniu niekomfortowym wtedy, gdy okoliczności tego od nas nie wymagają. Po to, by się sprawdzić, zmierzyć z ograniczeniami. Gdy takie ćwiczenie zaliczy się z własnego wyboru, człowiek nabiera większej wiary w swoje możliwości, nie martwi się tak bardzo na wypadek, gdyby życie zmusiło go do radzenia sobie z niewygodną sytuacją. Przy okazji można sporo się o sobie dowiedzieć. Spróbować odpowiedzieć sobie na różne ciekawe pytania.
Przypomnę, że na moją wakacyjną garderobę złożyły się: długie spodnie, lniana koszulka z krótkim rękawem, lekka kurteczka, krótka spódniczka, czarna sukienka z cienkiej wełny merynosowej, sukienka z tkaniny Polartec Power Dry, luźna szata bawełniana, klapki, sandały sportowe, sandały na koturnie, baleriny. Oraz kapelusz, kostium kąpielowy i parę innych drobiazgów, szczegóły ze zdjęciami znajdziecie we wspomnianym wpisie tutaj.
Pierwszy wniosek: zestaw ten sprawdził się prawie idealnie. Wszystkich rzeczy użyłam, niektóre eksploatowałam dość intensywnie. Z jednym małym wyjątkiem. Po każdym wyjeździe jedna ze spakowanych rzeczy okazuje się zupełnie niepotrzebna. Tym razem był to kapelusz, który wprawdzie kilka razy miałam na głowie, ale mogłabym się bez niego obejść. Miejsce, w którym spędziliśmy większość czasu, jest bardzo wietrzne, nie wiem, co mnie podkusiło, by targać tam takie ulotne nakrycie głowy. Zapewne wyobrażałam sobie, że będę w nim siedzieć na plaży. Heh, byłabym źródłem niezłej zabawy dla obserwatorów, gdybym musiała go gonić po całej okolicy.
Największe hity zestawu to obie sukienki: czarna merynosowa i zielona z Polartecu. Zieloną nosiłam za dnia, czarną na wieczorne wyjścia. Obie zniosły z godnością ciągłe używanie i częste pranie ręczne. Pod koniec wyjazdu wyglądały równie dobrze, jak na jego początku. Są bardzo wygodne i dobrze się w nich czułam.
Zielona sukienka, tak zwana „do biegania”, firmy Kwark, model Sorbet:
Czarna z wełny merynosowej, Icebreaker, upolowana po promocyjnej cenie jako wzór:
Widoczną na zdjęciach torbę w paski kupiłam na miejscu, ponieważ nie zdążyłam przed wyjazdem skończyć szycia torby plażowej i w efekcie zadawałam szyku, jak na Polkę przystało, chodząc z gustowną reklamówką ze sklepu bezcłowego (jeszcze szykowniej byłoby, gdyby pochodziła z Lidla albo innego Aldi), co zobaczycie na zdjęciu poniżej:
Niestety zakupiona torba, chociaż wyglądała na solidną, z trudem przetrwała te 3 tygodnie i nie zabrałam jej do domu. Materiał brzydko się wytarł, podobnie jak i sznury uchwytów. Szkoda, bardzo mi się podobała.
Najsłabszym elementem zestawu okazała się, zgodnie z przewidywaniami, koszulka firmy Kwark z lnianej dzianiny. Na początku byłam nią zachwycona: idealna na upał, materiał jest leciutki, miękki i bardzo przewiewny, nie łapie zapachów (bo len ma właściwości antybakteryjne). Nie wymaga prasowania, szybko schnie. Jednak w miarę używania pierwsze zauroczenie minęło. To było moje pierwsze spotkanie z dzianiną z lnu, nie wiem więc, czy sposób, w jaki ten materiał się zachowuje, jest dla niego typowy, czy to tylko jednostkowa kwestia. Bardzo lubię len tkany i kojarzy mi się on z solidnością, wygodą i uczuciem chłodnego dotyku nawet przy wysokiej temperaturze otoczenia. Dzianina lniana, moim zdaniem, wprawdzie jest niezwykle komfortowa podczas upału, jednak nie jest tak solidna jak jej tkany odpowiednik. Przez pierwszy tydzień wyjazdu koszulka sprawowała się dobrze, ale z każdym kolejnym praniem wyglądała coraz gorzej. Nie przeszkadza mi szczególnie to, że wyciąga się w różne strony, ale inne jej zachowania były dość irytujące. Skręcające się szwy boczne, na przykład. Albo pozostawianie na skórze małych niebieskich kłaczków, gdy byłam posmarowana balsamem albo spocona. Po kilkukrotnym zaczepieniu o dekolt okularów słonecznych materiał w miejscu ich zawieszenia przetarł się. W miejscu kontaktu ze wspomnianą torbą plażową nie tylko lekko się wytarł, ale i złapał czerwony kolor od torby, której nie nosiłam przecież zbyt długo w ciągu dnia. Obawiam się, że gdybym zabrała koszulkę na pieszą wyprawę z plecakiem, podobnie działoby się na ramionach - materiał wycierałby się aż do osnowy.
W ostatnich dniach pobytu pomimo starannego prania koszulka wydawała się, jak mówi się w moim rodzinnym domu, „schechłana”. Wymęczona i jakaś taka nieświeża, nawet zaraz po wypraniu. Przestałam ją zakładać, na rzecz pochodzącej z tej samej firmy wspomnianej zielonej sukienki. Na podróż powrotną pożyczyłam od męża jedną z jego koszulek, bo na myśl o włożeniu tej lnianej robiło mi się niemiło.
Gdy właściwie spisałam ją na straty, stała się rzecz nieoczekiwana. Po wypraniu w pralce automatycznej koszulka odzyskała nieco urodę. Materiał z powrotem wygładził się, szwy wyprostowały, czerwone zafarbowanie prawie całkiem sprało. Jeszcze nadaje się do noszenia, chociaż nie wygląda już jak nowa. Nie zostanę jednak fanką lnianych dzianin. Czytałam wcześniej na blogu Katarzyny Nizinkiewicz, że to taki materiał, który ma zarówno wielkich miłośników, jak i zdeklarowanych wrogów. Wrogiem nie jestem, bo doceniam jego zalety, ale na razie ciągu dalszego nie będzie.
Blogerka, rozczarowana koszulką, zapija ból kreteńskim samogonem... |
Im mniej rzeczy się ze sobą zabiera, tym bardziej rosną wymagania wobec nich i spada tolerancja na ewentualne niedoskonałości czy fanaberie. Muszę przyznać, że oprócz mieszanych uczuć, jakie pod koniec wyjazdu żywiłam do koszulki, pozostałe elementy zestawu nie zawiodły mnie. Owszem, sandały sportowe rozpadły się, ale miały do tego pełne prawo. Używałam ich intensywnie od kilku sezonów, odpracowały więc swoje. A i tak chodziłam w nich do oporu, nawet po tym, gdy od jednego odpadła spodnia część podeszwy. Zaklinałam go jedynie, by wytrzymał jeszcze parę dni i oszczędził mi konieczności zakupów (koturny są wygodne, ale trudno byłoby w nich spacerować po kreteńskich górkach). Ostatniego dnia pożegnałam je czule, z wdzięcznością za wierną i długą służbę.
Tak wyglądały praktyczne aspekty podróżowania z małym zestawem ubrań. O wnioskach bardziej psychologicznej natury napiszę następnym razem.
Na koniec przedstawiam Wam zdjęcie moich pośladków po 3 tygodniach pożywnej wyspiarskiej diety ;-) Albo raczej ich potencjalne rozmiary, gdybyśmy dłużej korzystali ze słynnej kreteńskiej gościnności, zwanej po grecku filoksenia, która, jak żartowaliśmy z mężem, bezpośrednio objawia się albo porannym bólem głowy, albo rosnącym obwodem bioder. Albo jednym i drugim na raz.
Jednocześnie proszę o wyrozumiałość dla moich póz i min na zdjęciach, nie lubię pozowania do fotografii i nie mam zadatków na szafiarkę ani też ambicji, by nią zostać.
P.S. Widzę, że jakoś niewyraźnie wyświetlają się zdjęcia, pracuję nad tym.
P.S. Widzę, że jakoś niewyraźnie wyświetlają się zdjęcia, pracuję nad tym.