Przejdź do głównej zawartości

Ascetyczny suchar

Wracam do tematu poruszonego w cytowanym przeze mnie w ostatnim wpisie komentarzu czytelniczki Iwony. Czy minimalizm musi być pokrewny ascezie i czy oznacza rezygnację z wszystkiego, co nie jest absolutnie do życia niezbędne, z wszelkiej wygody, możliwości wyboru, estetyki i ozdób? 

Myślę, że w skrajnym wydaniu może tak wyglądać. Są ludzie, którzy po prostu takie ascetyczne podejście mają w naturze, są też tacy, którzy stosują go świadomie, aby doskonalić ducha, kształtować charakter. Bądź uważają, że posiadanie czegokolwiek ponad to zupełne minimum jest marnotrawieniem pieniędzy, czasu i sił życiowych. I jeszcze tacy, którzy żyją w biedzie, bo tak im się życie układa i nie nazywają siebie minimalistami, bo rzecz jasna woleliby mieć więcej niż owo minimalne minimum. Tęsknią za wygodą, wyborem i ozdobami, bo ledwo stać ich na zaspokojenie podstawowych potrzeb życiowych.

Zdjęcie stąd
Wielokrotnie zadawałam sobie pytanie o to, czy chcę dążyć do takiej ascezy, jaką na przykład propaguje Leo Babauta. I odpowiedź niezmiennie jest taka sama: zdecydowanie nie. Unikam wszelkiej przesady i wolę szukać złotego środka. Od ascezy na co dzień wolę umiar. Nie oznacza to wcale, że nie podziwiam do pewnego stopnia osób, które potrafią wyrzec się niemal wszystkiego. Rozumiem, że mają ku temu swoje powody. Rezygnując, jednocześnie w swojej ocenie zyskują. Czas, siłę woli, spokój ducha i pewnie jeszcze wiele innych spraw, o których nawet nie mam pojęcia. 

Nigdy nie miałam zadatków na mniszkę, o czym dobrze wie każdy, kto mnie zna. Lubię przyjemności zmysłowe i nie widzę w nich niczego złego, o ile potrafi się zachować rzeczony umiar, Z czym miewałam dawniej problemy, ale między innymi właśnie dzięki minimalizmowi udało mi się go nauczyć, a tam, gdzie jeszcze czasem zdarza mi się przesadzać, też przesadzam na zdecydowanie mniejszą skalę niż onegdaj. 

Bardzo ważna jest dla mnie estetyka, kontakt z pięknem, Nie tylko z potęgą natury, która najszczodrzej nas takimi doznaniami obdarza, ale z dziełami ręki i umysłu człowieka: sztuką, rękodziełem, słowem pisanym. Niby nie są one niezbędne do życia, ale z drugiej strony wiem, że nawet wtedy, gdy człowiek ma pusto w portfelu, tkwi w czarnej życiowej dziurze, ledwo wystarcza mu na jedzenie, a bez pomocy bliskich pewnie już źle by skończył, nawet wtedy pozostaje się wrażliwym na piękno, znajduje pocieszenie w kontakcie z ładnymi przedmiotami, dobrą książką, przebywaniu w gotyckiej katedrze, słuchaniu muzyki. 

Jednocześnie bardzo cenię sobie dobrowolne ograniczenia, ale stosowane czasowo. Posty, odraczanie przyjemności czy rezygnowanie z niej, odmawianie sobie zakupu ładnej rzeczy, odwlekanie przeczytania nowej książki ulubionego autora. Albo takie eksperymenty, jak czasowe korzystanie z ograniczonej ilości ubrań, rezygnację z makijażu. Każde takie doświadczenie pozwala mi wzmocnić się wewnętrznie, poczuć swoją siłę. I dowiedzieć się czegoś nowego o sobie. 

Ograniczenia to bardzo względna sprawa. Dla kogoś, kto codziennie chodzi na zakupy, rezygnacja z nich nawet na kilka dni będzie już małym wyzwaniem. Łasuch na myśl o „cukrowym detoksie” będzie miał mroczki przed oczami. A dla osoby, która kupuje wtedy, gdy naprawdę potrzebuje, a słodycze jada od święta, jak ja, ani post zakupowy, ani odmawianie sobie słodkiego nie będą niczym szczególnym. Wszystko zależy od poziomu startowego. Za to mam inne słabości, więc jeśli chcę ćwiczyć wolę, muszę wyznaczać sobie inne wyzwania.

Moim zdaniem narzucanie sobie okresowo pewnych ograniczeń - w dowolnej dziedzinie życia, najlepiej takiej, w której będzie to stanowić największą trudność - ma głęboki sens i jest bardzo pożyteczne. Uczy dyscypliny i wzmacnia wolę. Tak, z silną wolą nie zawsze człowiek się rodzi i może ją wyćwiczyć, między innymi w taki właśnie sposób. Chociażby poprzez rezygnację z kawy czy oglądania ulubionego programu telewizyjnego na pewien czas. Po drugie przypomina, że fortuna kołem się toczy i pewnego dnia okoliczności życiowe mogą nas same zmusić do wyrzeczeń i poświęceń, a łatwiej o tym myśleć, gdy wie się, że potrafi się obyć bez takiego czy innego udogodnienia. Myć się w zimnej wodzie, na przykład. Jak wielką przyjemnością jest ciepły prysznic po dwóch tygodniach lodowatych ablucji, nie wie ten, kto nigdy tego nie próbował (o tej porze roku jednak raczej nie polecam). Po trzecie i najważniejsze: przez samoograniczanie się człowiek lepiej się poznaje. Jestem zdania, że najlepsze, co można zrobić w życiu, to jak najlepiej poznać siebie. Dopiero człowiek, który zna siebie na wylot i potrafi być sam ze sobą szczery, może w pełni wykorzystać swój potencjał, a dzięki temu pomagać innym i uczynić świat chociaż odrobinę lepszym. 

Każdy musi znaleźć dobrą dla siebie dawkę ascezy. Może być mała i tylko raz w roku, może być stosowana regularnie, a nawet na co dzień, w różnych dziedzinach. Trzeba samemu dojść do tego, jaka będzie najwłaściwsza - dla nas i na danym etapie rozwoju. Nie należy się jednak obawiać stawiania przed sobą wyzwań i wychodzenia ze strefy komfortu, bo to naprawdę nie zabija. Niepowodzenie też jest przecież nauką.

Popularne posty z tego bloga

Memento vivere

Gdy w ostatnim wpisie dzieliłam się z Wami radością życia, w komentarzach słusznie zauważyliście, że takie podejście nie dla każdego jest oczywiste, proste, naturalne, wrodzone. Niektórzy muszą się go nauczyć czy też wyćwiczyć.  Czy można nauczyć się cieszyć z faktu, że oto widzimy narodziny nowego dnia, że dane nam jest przeżyć kolejną dobę? Sposobów na to jest wiele, myślę, że taka radość może przyjść na co najmniej dwa.  Pierwszy, dość brutalny i gwałtowny: przez doświadczenie własnej lub cudzej poważnej choroby, wypadku, otarcie się o śmierć lub utratę kogoś ważnego, bliskiego, kochanego, zachodzi proces uświadamiania sobie własnej śmiertelności, kruchości życia, jego ulotności, nieuchronności śmierci. Drugi: gdy ten sam proces następuje powoli, pod wpływem doświadczenia życiowego, upływu czasu, obserwacji świata i własnej refleksji.

Ajka Minimalistka - kolejny rozdział

Zgodnie z zapowiedzią rozpoczynam kolejny rozdział. Prosty blog - czyli to miejsce, niestety nie odpowiada już moim potrzebom. To znaczy nie odpowiada mi ta platforma, na której go piszę, blogspot. Jej niedostosowanie do moich obecnych wymagań nie tłumaczy oczywiście rzadkiej publikacji tekstów w ostatnich latach, ale prawdą jest, że na pewno nie pomagało w pisaniu. Nie ma co jednak szukać wymówek czy wytłumaczeń.  Prosty blog pozostaje tutaj, nie znika. Wiem, że są wśród Was osoby, które wciąż lubią wracać do starych wpisów. Jednak od teraz nowe treści będę publikować w nowym miejscu, do którego serdecznie Was zapraszam. Moje nowe blogowe gospodarstwo nazywa się Ajka Minimalistka i znajdziecie go pod tym adresem . Będą się tam pojawiać nie tylko wpisy, ale również w osobnej zakładce można znaleźć wszystkie odcinki podcastu, który nagrywam od kilku miesięcy.  Zapraszam, do poczytania, posłuchania i zobaczenia! 

Uniform minimalistki

Temat osobistego uniformu obracam w głowie już od kilku lat, co najmniej. Jednak jeszcze do niedawna nie czułam się gotowa na to, by ostatecznie zdefiniować go dla siebie. Owszem, wiedziałam, że ciągnie mnie w tym kierunku i że coraz bardziej zbliżam się do wprowadzenia go w życie na co dzień. Jednak jeśli obserwowaliście, być może, moje materiały o kolorowej szafie minimalistki na YouTube , w cyklu, w ramach którego zaprezentowałam całą swoją kapsułową garderobę na wszystkie pory roku, mogliście zauważyć, że wprawdzie mój styl i zestawy ubraniowe były już dość wyraziste i powtarzalne, trudno było by nazwać je uniformem.  Tak jednak się złożyło, że w międzyczasie zmieniłam tryb życia poprzez powrót do oprowadzania po Krakowie (już nie tylko po Wawelu, jak było parę lat temu), więc o wiele częściej wychodzę pracować poza dom. Oczywiście wymusiło to dostosowanie zawartości szafy i pewne jej uzupełnienia. A jednocześnie kilka ubrań z niej wywędrowało. Z powodu zużycia, ale też zmian