Przejdź do głównej zawartości

Królowa zakupów

Zapytał mnie czytelnik, czy mam zamiar skomentować owo zakupowe „święto”, jakim jest przeniesiony do nas z USA tak zwany „Black Friday” (czyli czarny piątek), oficjalnie rozpoczynający okres przedświątecznych zakupów, wyprzedaży i promocji. 

Moim zdaniem nie ma czego komentować. Nie moje to święto. Owszem, bawią mnie obrazy ludzi stojących w kilometrowych kolejkach, przepychanki i bójki o szczególne okazje. To jest bardzo zabawne, obserwowanie zbiorowej histerii, nadawania zakupom rangi religii czy też pełnych emocji rytuałów. Jednak cóż mi do tego, że ktoś poddaje się temu szaleństwu, poluje na promocje i zniżki, ekscytuje tym, jaką wspaniałą okazję udało mu się upolować. Nie podzielam tych radości, ale też nie widzę powodu, by potępiać. 

Czarny piątek, cyfrowy poniedziałek, dzień darmowej dostawy - wszystkie te okazje skłoniły mnie jednak do innej refleksji: nad moją osobistą zakupową ewolucją. Jedenaście lat temu, gdy zaczęłam regularnie i sensownie zarabiać, zakupy stały się dla mnie ulubioną formą spędzania wolnego czasu. Bywały nagrodą za pracowity miesiąc, rekompensatą za doznaną przykrość, formą rozładowania stresu. Ta chwila podniecenia, gdy wyjmowałam kartę kredytową, by zapłacić, dawała mi poczucie, że przez moment żyję mocniej. Wyraźniej, bardziej kolorowo. Zakupy były jak alkohol, seks i czekolada - dawały ulotną przyjemność i rozluźniały napięcie. Na krótko, bo zaraz po odejściu od kasy traciłam zainteresowanie tym, co kupiłam i znów chciałam więcej.


Po kilku latach bezmyślnego kupowania, beztroskiego konsumowania i wpędzania się w długi, gdy zawaliłam swój świat tonami badziewia, przyszło otrzeźwienie. Zimny prysznic, jakim był minimalizm i uświadomienie sobie swojej durnoty. Otępienia, w jakie wpadłam, karmiąc się obrazami z reklam i seriali. Zaczął się odwyk. Leczenie się z zakupoholizmu. Bolesny proces nauki świadomej konsumpcji, spłacania zadłużenia, oszczędzania. Małe kroczki na długiej drodze do racjonalnego gospodarowania swoimi zasobami. 

To był trudny okres, bo wymagał nauczenia się szczerości wobec samej siebie. Musiałam przestać się okłamywać. Skończyć z wmawianiem sobie nieistniejących potrzeb, oglądaniem się na obce wzorce. Zajrzeć w siebie, poznać się, zacząć od siebie więcej wymagać. Wprowadzić dyscyplinę. Zakupy stały się męką. Okazało się, że aby kupować rozsądnie, trzeba myśleć, gromadzić wiedzę, szukać informacji. Analizować swoje potrzeby, czasem wstrzymywać się z kupnem, by zaczekać na obniżkę ceny. Albo odkładać pieniądze, planować zakupy długoterminowo, prowadzić budżet. Panować nad emocjami. Podchodzić do zakupów na chłodno, jak do zadania, ćwiczenia. Przymierzać, oglądać, sprawdzać, odkładać na półkę, wychodzić ze sklepu, nie kupując. Niegdyś uwielbiane „relaksacyjne wyjścia” do galerii handlowej czy buszowanie po sklepach internetowych stały się wysiłkiem, orką na ugorze. Stresem. Bałam się, że wrócę do dawnych nawyków. Bałam się też, że popełnię błąd, kupię jednak coś zbędnego, byle jakiego albo nieodpowiadającego moim wymaganiom, źle ocenię swoje potrzeby. Nie ufałam sobie w pełni, wolałam czasem całkowicie zrezygnować z wyjścia do sklepu, by oszczędzić sobie tych rozterek, nie musieć się tak męczyć. 

Jednak w miarę postępów w nauce stres mijał. Ufałam sobie coraz bardziej. Zrozumiałam, że strach przed popełnieniem błędu nie może mnie blokować. Błądzić jest rzeczą ludzką, pomyłki są nieuniknione, a perfekcjonizm rodzi frustrację. Co więcej, na błędach można się wiele nauczyć. Analizując nietrafione zakupy, mogę wyciągać wnioski na przyszłość. Czytając o cudzych zakupowych porażkach, też sama mogę skorzystać, poszerzyć wiedzę. 

W tym roku uświadomiłam sobie, że znów potrafię cieszyć się zakupami, czerpać z nich przyjemność. jednak inaczej niż dawniej. Cieszy mnie sam proces szukania odpowiedniej rzeczy. Gromadzenie wiedzy, poznawanie oferty, porównywanie możliwości. Przymierzanie, sprawdzanie, szukanie dalej, gdy nie udało się trafić na tę właściwą jakość. Moment płacenia wcale nie jest miły - przecież fajniej jest pieniądze mieć niż je wydawać. Za to najbardziej cieszy mnie teraz używanie przedmiotów, w których znalezienie włożyłam jednak sporo wysiłku, poczynając od zarobienia pieniędzy na zakup. Sprawia mi przyjemność korzystanie z nich na co dzień, noszenie ubrań i obuwia, torebki, na której zakup czekałam kilka miesięcy, bo jej cena była wysoka jak na mój budżet. Cieszę się z żeliwnej patelni grillowej, bo jest piękna, solidna i praktyczna. Rzeczy nie nudzą mnie już zaraz po zakupie. Wybieram je starannie, pragnąc, by służyły mi jak najdłużej. Najbardziej radują mnie te, których historię znam od początku. Albo takie, które odziedziczyłam po kimś z rodziny, dostałam w prezencie od przyjaciela. Albo sama zrobiłam lub dostosowałam, przerobiłam, przemalowałam. 

Myślę, że rzeczy i zakupy zajmują teraz w moim życiu odpowiednie miejsce. Nie przerażają, nie budzą niepotrzebnych emocji. Służą mi, spełniają potrzeby, ułatwiają życie. Tak być powinno i tak już zostanie. 

Zdjęcie: Robert Meyer




Popularne posty z tego bloga

Memento vivere

Gdy w ostatnim wpisie dzieliłam się z Wami radością życia, w komentarzach słusznie zauważyliście, że takie podejście nie dla każdego jest oczywiste, proste, naturalne, wrodzone. Niektórzy muszą się go nauczyć czy też wyćwiczyć.  Czy można nauczyć się cieszyć z faktu, że oto widzimy narodziny nowego dnia, że dane nam jest przeżyć kolejną dobę? Sposobów na to jest wiele, myślę, że taka radość może przyjść na co najmniej dwa.  Pierwszy, dość brutalny i gwałtowny: przez doświadczenie własnej lub cudzej poważnej choroby, wypadku, otarcie się o śmierć lub utratę kogoś ważnego, bliskiego, kochanego, zachodzi proces uświadamiania sobie własnej śmiertelności, kruchości życia, jego ulotności, nieuchronności śmierci. Drugi: gdy ten sam proces następuje powoli, pod wpływem doświadczenia życiowego, upływu czasu, obserwacji świata i własnej refleksji.

Ajka Minimalistka - kolejny rozdział

Zgodnie z zapowiedzią rozpoczynam kolejny rozdział. Prosty blog - czyli to miejsce, niestety nie odpowiada już moim potrzebom. To znaczy nie odpowiada mi ta platforma, na której go piszę, blogspot. Jej niedostosowanie do moich obecnych wymagań nie tłumaczy oczywiście rzadkiej publikacji tekstów w ostatnich latach, ale prawdą jest, że na pewno nie pomagało w pisaniu. Nie ma co jednak szukać wymówek czy wytłumaczeń.  Prosty blog pozostaje tutaj, nie znika. Wiem, że są wśród Was osoby, które wciąż lubią wracać do starych wpisów. Jednak od teraz nowe treści będę publikować w nowym miejscu, do którego serdecznie Was zapraszam. Moje nowe blogowe gospodarstwo nazywa się Ajka Minimalistka i znajdziecie go pod tym adresem . Będą się tam pojawiać nie tylko wpisy, ale również w osobnej zakładce można znaleźć wszystkie odcinki podcastu, który nagrywam od kilku miesięcy.  Zapraszam, do poczytania, posłuchania i zobaczenia! 

Uniform minimalistki

Temat osobistego uniformu obracam w głowie już od kilku lat, co najmniej. Jednak jeszcze do niedawna nie czułam się gotowa na to, by ostatecznie zdefiniować go dla siebie. Owszem, wiedziałam, że ciągnie mnie w tym kierunku i że coraz bardziej zbliżam się do wprowadzenia go w życie na co dzień. Jednak jeśli obserwowaliście, być może, moje materiały o kolorowej szafie minimalistki na YouTube , w cyklu, w ramach którego zaprezentowałam całą swoją kapsułową garderobę na wszystkie pory roku, mogliście zauważyć, że wprawdzie mój styl i zestawy ubraniowe były już dość wyraziste i powtarzalne, trudno było by nazwać je uniformem.  Tak jednak się złożyło, że w międzyczasie zmieniłam tryb życia poprzez powrót do oprowadzania po Krakowie (już nie tylko po Wawelu, jak było parę lat temu), więc o wiele częściej wychodzę pracować poza dom. Oczywiście wymusiło to dostosowanie zawartości szafy i pewne jej uzupełnienia. A jednocześnie kilka ubrań z niej wywędrowało. Z powodu zużycia, ale też zmian