Przejdź do głównej zawartości

Dobre życie

Przedstawiam Wam kolejną nagrodzoną opowieść konkursową. Autorka prosiła, by nie ujawniać jej personaliów.


CO TO ZNACZY DOBRE ŻYCIE?

Jestem artystą życia. Moim dziełem jest moje życie.
Daisetz Teitaro Suzuki

Jak zacząć? Chyba najprościej jak to możliwe. Jestem człowiekiem. Jestem kobietą. Od czego zaczęła się zmiana? Od „prawie” zespołu wypalenia. Od przeczytanego kiedyś w książce „W domu Madame Chic” Jennifer L. Scott fragmentu „....mamy tak wiele, a potrzebujemy do życia bardzo mało.” Od usłyszanego w „Królewnie Śnieżce” zdania „Wszystkiego zużyłaś za dużo” wypowiedzianego ustami Julii Roberts.

Te słowa jak małe ziarenka musiały trafić na podatny grunt, bo przez parę lat tkwiły w uśpieniu, ale przyszedł moment, kiedy zaczęły kiełkować. Bez mojej zgody :) Nie byłam na to gotowa. Za to coraz bardziej zmęczona pracą po 20 godz. na dobę, nieustającymi podróżami służbowymi. Stresem. Ciśnieniem na wynik. Nadmierną odpowiedzialnością, tempem, które nie dawało mi szansy, żeby czymkolwiek zdążyć się nacieszyć. Wyobcowaniem i tym, kim się przez takie życie stałam – wiecznie marudzącym, niezadowolonym z siebie babskiem, warczącym na wszystkich dookoła, wpadającym w skrajne stany emocjonalne od chandry do euforii, w jakimś niezrozumiałym cyklu. Byłam zmęczona życiem w szklanej bańce o bardzo grubych ścianach, w której zaczęłam się czuć jak w więzieniu. A przecież kiedyś wydawała mi się najbezpieczniejszym, najwspanialszym miejscem.... Włożyłam wiele wysiłku, żeby tę bańkę zbudować, bo wydawało mi się, że będę w niej najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, a stało się dokładnie odwrotnie.

Moja droga do zmiany, której elementem jest minimalizm, jest długa i wyboista. Najbardziej intensywna przez ostatnie pół roku. Podjęłam decyzję o odejściu z pracy. Zdecydowałam się na „wakacje od życia” rozumianego jako nieustający związek z telefonem, komputerem, podróżami służbowymi, hotelami, walizką, niewłaściwym odżywianiem. Rozstałam się z wersją siebie, o której myślałam, że da mi szczęście, a przyniosła tylko frustrację i rozczarowanie. Postanowiłam, że sprawdzę, ile potrzebuję snu, co lubię jeść, jakie aktywności sprawiają mi przyjemność, co daje mi satysfakcję w pracy. Taki był plan. Oczywiście życie go zweryfikowało, pokazując, że ważniejsze zagadnienia są zupełnie gdzie indziej.


Pierwszy miesiąc swoich wakacji od życia praktycznie przespałam. Moje ciało postanowiło odebrać dług, jaki u niego zaciągnęłam. Potem pojawiła się euforia. Jestem wolna! Nic nie muszę. Mogę wszystko. Mam czas dla siebie. A potem bolesna refleksja, która uświadomiła mi, że nie mam co z tym czasem zrobić. Nagle dookoła mnie zrobiło się pusto. Telefon nie dzwonił, nie było maili, na które trzeba było odpowiedzieć „na wczoraj”, ani klientów, do których trzeba było natychmiast jechać.
Nie było też bliskich ludzi. Bo nigdy ich nie było wielu. Teraz zostały już tylko te pojedyncze osoby, dla których moja wartość była związana z tym, jakim człowiekiem naprawdę jestem, a nie z tym, gdzie pracuję i co mogę.

Zaczęłam się zastanawiać czym ten czas wypełnić? Co robić? Jak? Kiedy? Czego chcę? I czy to możliwe, że wreszcie mogę?

Przyzwyczajona do tego, że zawsze były jakieś kolejne zadania do wykonania, wpadłam w lekką panikę, a potem w ciąg planowania sobie przyjemności, które do niedawna były czasowo niedostępne. Zaplanowałam kursy, podróże bliższe i dalsze, aktywności, których chciałam spróbować np. sportowe. I im bardziej realizowałam ten plan z przekonaniem, że przecież robię coś dla siebie, tym więcej było nieumiejętności cieszenia się tym i przekonania, że coś jest nie tak. Załamanie przyszło po kilku miesiącach. To było przysłowiowe „dno”. Dzień, w którym z przerażającą siłą uderzyła mnie myśl, że zajmuję się tym co na zewnątrz, a wewnątrz miotam się, bo nie umiem być sama ze sobą tak po prostu. Bo siebie chyba jednak nie lubię. I ciągle szukam bodźców, które odciągną moją uwagę od tego, co się dzieje we mnie. I wtedy zaczęłam porządkować najważniejszy obszar – swoją głowę. Czytałam, rozmawiałam z mądrymi ludźmi, szukałam fachowego wsparcia, obserwowałam swoje myśli i wynikające z nich nawyki, żeby zacząć wprowadzać zmiany. Spędzałam ze sobą bardzo dużo czasu bez niepotrzebnych rozpraszaczy. To jest proces, który wciąż trwa. Ale kiedy pojawiają się pierwsze efekty – satysfakcja jest bezcenna i człowiek ma wrażenie, że naprawdę wszystko jest możliwe. Lżejsze. Bo zrzuca się balast zalegających po kątach w głowie śmieci emocjonalnych. Albo błędnych przekonań. I pojawia się spokój. I wewnętrzna cisza. Na tym etapie również pojawił się minimalizm jako wsparcie zachodzących zmian.

Norwegia, Lofoty. Zdjęcie wykonane przez autorkę tekstu
To nie jest historia o sprzątaniu/ oddawaniu/ pozbywaniu się książek, filmów na DVD, gazet, ciuchów – chociaż bez tego się nie obyło. To jest historia o głębokiej wewnętrznej podróży, pozbywaniu się etykiet, uczeniu się siebie, walce z lękami i samą sobą.

To historia uwalniania się ze złudzeń dotyczących samej siebie i wyobrażeń dotyczących mojego życia. To historia o konfrontowaniu się z faktem, że to, co zewnętrzne, nie zapełni wewnętrznej pustki. Pustki, która ma bardzo różne źródła, które trzeba odnaleźć.

Pustki, u której podstaw najczęściej leżą mniejsze lub większe rany, zbierane na drodze życia. Nad tymi ranami trzeba się pochylić, znaleźć siły, żeby je uleczyć. A potem zaakceptować blizny, które są świadectwem naszych doświadczeń.

Z czym się pożegnałam w ramach porządków w głowie i wakacji od życia?

Z fałszywym obrazem siebie. Ze sposobem życia, który przestał mnie uszczęśliwiać. Z wieloma iluzjami dotyczącymi statusu materialnego, bezpieczeństwa finansowego, pozycji społecznej.

Z pewnością, że wiem, kim jestem i że sposób w jaki żyję, myślę, zachowuję się jest jedynie słusznym.
Z nadzieją, że jeśli będę idealna, najlepsza (jednym słowem „piątkowa uczennica”) i miała wszystko pod kontrolą, to nic złego się nie stanie.

Ze stereotypem, że zmiana to coś złego. Czasami jest zła. Czasami rzeczywiście podejmujemy niedobre decyzje. Ale zmiana to przede wszystkim szansa. Szansa na naukę, nabranie pewności siebie, wyjście ze strefy komfortu po to, żeby ze zdziwieniem stwierdzić, że z innej perspektywy widok jest inny. Ani lepszy, ani gorszy. Po prostu inny. W taki sposób się rozwijamy.

Z mitem, że „dużo” równa się „dobrze”. Nadmiar jest niedobry. Nadmiar przytłacza. Nadmiar wprowadza chaos, bałagan. Nadmiar nie pozwala oddychać. Dusi nas. Więzi. Ogranicza. Uzależnia. Zabiera to, co najcenniejsze czyli przestrzeń. Zarówno w wymiarze użytkowym, jak i emocjonalnym.

Z przekonaniem, że ze wszystkim poradzę sobie sama. Nie zawsze. Bo o ile sprzątanie w wymiarze fizycznym prędzej czy później można ogarnąć samodzielnie, to do porządków w głowie przydaje się czasem pomoc dobrego, empatycznego terapeuty lub coacha. Bo ścieżki naszego myślenia i nawyków są miejscami bardzo zwodniczymi i dobrze jest mieć przy sobie życzliwą, obiektywną osobę, która we właściwym momencie złapie nas za rękę (metaforycznie), gdy zaczniemy zjeżdżać na pobocze, zamiast trzymać się głównego szlaku.

Z oczekiwaniem, że „wszystko się ułoży”. Bo co to w zasadzie znaczy? W gruncie rzeczy dla każdego znaczy to zupełnie coś innego. To ja sama muszę i chcę zdefiniować w jakim sposobie życia się odnajduję. Co mi daje spełnienie i powoduje, że wciąż mi się chce. Nikt inny tego za mnie nie powinien robić. To ja decyduję czym jest dla mnie dobre życie.

Czym dla mnie jest minimalizm dzisiaj, tu i teraz?

Narzędziem, żeby odzyskać swoje życie dla siebie.

Filozofią, która pozwala poznać siebie.

Zestawem wskazówek, które pozwalają zmienić swoją mentalność, ale też poczuć się w tej zmianie bezpiecznie i normalnie, szczególnie jeśli towarzyszy temu świadomość, że ludzi z podobnymi przemyśleniami jest więcej.

Ideologią? Nie. Nie lubię fundamentalizmów i skrajności.

Drogowskazem? Tak. Bo kiedy czuję się zagubiona, szczególnie emocjonalnie, to przypominam sobie, żeby nieustająco upraszczać, szczególnie emocje. I polegać na sobie. I swojej intuicji. Bo ona podpowiada, że z chaosu wyłoni się porządek, jeśli będziemy bardzo konsekwentni i zdeterminowani, żeby w swoim własnym tempie i przedziale czasowym go osiągnąć.

Co zyskałam?

Siebie. Prawdziwą. Na dobre i na złe. To takie absolutne minimum, żeby mieć dobre życie.


Dla Maliny. Z podziękowaniem :)

Popularne posty z tego bloga

Memento vivere

Gdy w ostatnim wpisie dzieliłam się z Wami radością życia, w komentarzach słusznie zauważyliście, że takie podejście nie dla każdego jest oczywiste, proste, naturalne, wrodzone. Niektórzy muszą się go nauczyć czy też wyćwiczyć.  Czy można nauczyć się cieszyć z faktu, że oto widzimy narodziny nowego dnia, że dane nam jest przeżyć kolejną dobę? Sposobów na to jest wiele, myślę, że taka radość może przyjść na co najmniej dwa.  Pierwszy, dość brutalny i gwałtowny: przez doświadczenie własnej lub cudzej poważnej choroby, wypadku, otarcie się o śmierć lub utratę kogoś ważnego, bliskiego, kochanego, zachodzi proces uświadamiania sobie własnej śmiertelności, kruchości życia, jego ulotności, nieuchronności śmierci. Drugi: gdy ten sam proces następuje powoli, pod wpływem doświadczenia życiowego, upływu czasu, obserwacji świata i własnej refleksji.

Ajka Minimalistka - kolejny rozdział

Zgodnie z zapowiedzią rozpoczynam kolejny rozdział. Prosty blog - czyli to miejsce, niestety nie odpowiada już moim potrzebom. To znaczy nie odpowiada mi ta platforma, na której go piszę, blogspot. Jej niedostosowanie do moich obecnych wymagań nie tłumaczy oczywiście rzadkiej publikacji tekstów w ostatnich latach, ale prawdą jest, że na pewno nie pomagało w pisaniu. Nie ma co jednak szukać wymówek czy wytłumaczeń.  Prosty blog pozostaje tutaj, nie znika. Wiem, że są wśród Was osoby, które wciąż lubią wracać do starych wpisów. Jednak od teraz nowe treści będę publikować w nowym miejscu, do którego serdecznie Was zapraszam. Moje nowe blogowe gospodarstwo nazywa się Ajka Minimalistka i znajdziecie go pod tym adresem . Będą się tam pojawiać nie tylko wpisy, ale również w osobnej zakładce można znaleźć wszystkie odcinki podcastu, który nagrywam od kilku miesięcy.  Zapraszam, do poczytania, posłuchania i zobaczenia! 

Uniform minimalistki

Temat osobistego uniformu obracam w głowie już od kilku lat, co najmniej. Jednak jeszcze do niedawna nie czułam się gotowa na to, by ostatecznie zdefiniować go dla siebie. Owszem, wiedziałam, że ciągnie mnie w tym kierunku i że coraz bardziej zbliżam się do wprowadzenia go w życie na co dzień. Jednak jeśli obserwowaliście, być może, moje materiały o kolorowej szafie minimalistki na YouTube , w cyklu, w ramach którego zaprezentowałam całą swoją kapsułową garderobę na wszystkie pory roku, mogliście zauważyć, że wprawdzie mój styl i zestawy ubraniowe były już dość wyraziste i powtarzalne, trudno było by nazwać je uniformem.  Tak jednak się złożyło, że w międzyczasie zmieniłam tryb życia poprzez powrót do oprowadzania po Krakowie (już nie tylko po Wawelu, jak było parę lat temu), więc o wiele częściej wychodzę pracować poza dom. Oczywiście wymusiło to dostosowanie zawartości szafy i pewne jej uzupełnienia. A jednocześnie kilka ubrań z niej wywędrowało. Z powodu zużycia, ale też zmian