Konkurs na temat porządków w głowie okazał się owocny. Nadesłaliście ponad dwadzieścia opowieści, wszystkie szczere, życiowe i inspirujące. Nie mogę nagrodzić wszystkich, ale na pewno sporą część tych historii opublikuję na blogu, bo, jak sami się przekonacie, mnóstwo w nich mądrości i ciekawych doświadczeń, szkoda by było pozbawiać Was przyjemności ich poznania, tym bardziej, że mój wybór jest przecież bardzo subiektywny. Być może gdy poznacie nie tylko te prace, które wyróżniłam nagrodami, będziecie mieli innych ulubieńców niż moje typy. Nie podaję tutaj danych osób nagrodzonych, poinformowałam o wynikach e-mailowo, a prawie wszyscy prosili o niepodawanie innych ich danych niż imiona czy pseudonimy.
Dzisiaj publikuję pierwszą z nagrodzonych prac, tekst, który szczególnie mnie ujął. W pełni zgadzam się z opinią Autorki, Małgorzaty, która ubolewa nad tym, że za mało mówi się o tym, jak wiele się zyskuje, odejmując sobie czegoś. Oddaję głos Gosi:
Zysk
to dość trudne słowo na określenie osoby, która (w mniemaniu
dużej liczby ludzi) sobie czegoś odejmuje i odmawia.
Bardzo
często spotykam się ze zdziwieniem osób, które powinny (wydaje mi
się) mnie dobrze znać. A że nie czuję się wyjątkowa, myślę iż
jest to problem wielu osób, które chęć posiadania przekierowały
poza świat materialny. Lub przynajmniej starają się ją tam
przekierować.
Wybitnie
należę do tej drugiej grupy.
Ostatnio
usłyszałam, że pewne moje decyzje nie wydają się być jednak
takie ekstremalne. Oczywiście decyzje o „odjęciu” sobie czegoś.
Przeraża
mnie fakt, iż żyję w świecie, w którym dobrowolna rezygnacja z
czegoś uważana jest za ekstremum. A przecież to nawet nie jest
rezygnacja, ja sobie niczego nie odmawiam. Po prostu pewne rzeczy
okazały się być zbędne, to po co mi one. Pewne sprawy okazały
się nieistotne,więc po co się nimi zajmować. Pewne osoby nazbyt
mnie przytłaczały, po co zatem utrzymywać z nimi kontakty. Zrobiło
to miejsce na inne rzeczy, sprawy, na innych ludzi. Na aspekty które
mnie cieszą i dają ogrom satysfakcji.
A
może to wina tego, że gdy ktoś pierwszy raz konfrontuje się z
minimalizmem, prostotą i umiarem, to konfrontuje się z odejmowaniem
sobie czegoś. Może za mało jest mówienia o tym, jak wiele się
zyskuje, jak wiele człowiek dostaje oraz jak wiele może dać. Wtedy
pewne rzeczy i sprawy odchodzą w zapomnienie. Nie ma miejsca na
rezygnację. Jest tylko przestrzeń na to, aby brać i dawać tyle,
ile się tylko potrafi. Po prostu nie tyczy się to stanu posiadania.
Człowiek
ma jakieś konkretne moce przerobowe. Nie da się zrobić
wszystkiego, spróbować każdej możliwości, pielęgnować tysiąca
przyjaźni. Podjęcie decyzji, dokonanie wyboru wydawało mi się
zawsze kwestią rozsądku i dojrzałości, a nie odmawianiem sobie
czegokolwiek. Gdzie można dojść, jeśli każda decyzja, a co za
nią idzie, niepodjęcie jakiejś innej, uważana jest za stratę,
niewykorzystanie możliwości. Przypomina to stare, sprawdzone „Osiołkowi w żłoby dano”. Klasyczna opowiastka z
dzieciństwa, każdy wie jak się kończy, i mało kto potrafi w
sobie tego osła dostrzec.
Jak
mam czerpać ze źródła, skoro nie wiem, z którego.
Zyskuję
niepoliczalną ilość pozytywnych emocji, pięknych wspomnień,
cudownych znajomości, przestrzeni dla siebie, ochoty do samorozwoju
i doskonalenia się. Na inne aspekty pozostaje coraz to mniej czasu.
I bez problemu, bez bólu serca, rozterek i żalu poddaję się temu.
Mam teraz tyle, ile nigdy w życiu nie miałam. A co najważniejsze,
wiem że to dopiero początek.
Będę
mieć jeszcze więcej.