Przejdź do głównej zawartości

Smok minimalista w podróży

Dzisiaj kolejna historia z konkursowego cyklu, nadesłana przez autorkę bloga Czautari. Podróż z biletem w jedną stronę. A zanim ją przeczytacie, przepraszam za chwilowe zakłócenia w działaniu bloga, trwają prace techniczne nad nowym szablonem, wkrótce dobiegną końca. Tymczasem oddaję głos Smokowi Laurentemu:

Moja historia ma na razie nieco ekstremalne zakończenie i, dzieląc się nią, bynajmniej nie mam zamiaru nikogo namawiać, by szedł w moje ślady. Natomiast mój przykład może pokazać, że w większości przypadków w życiu mamy wiele możliwości, by zmienić to co nam nie odpowiada, przeszkodą jest brak odwagi i szczerości ze samym sobą.
Moje życie jest i było przeciętne, bez wielkich wzlotów ale też bez spektakularnych upadków. Chwile radości mieszały się z chwilami goryczy - banał. Jestem dzieckiem wychowanym jeszcze w PRL, kiedy brak wielu produktów dawał mocno w kość, aczkolwiek uruchamiał nieskończone pokłady kreatywności. Pamiętam zachłyśnięcie się  kolorowymi reklamami RAI UNO - kanale dostępnym w Krakowie pod koniec lat osiemdziesiątych XX w.; nic z tego nie rozumiałam, ale te soczyste kolory, piękni ludzie, widoki - zachwycały w porównaniu z zgrzebnością PRL-owską. Do dzisiaj pamiętam smak pierwszego zagranicznego jogurtu, który można było kupić w sklepach, wiśniowego lub gruszkowego Bauera, mały kubek kosztował jak na studencką kieszeń majątek, a smakował jak ambrozja. 
Trudno się dziwić, że gdy przyszły lata dziewięćdziesiąte, jak większość zachłysnęłam się tym dobrem wszelakim, które płynęło zewsząd. Książki, ubrania, obrazy, figurki, biżuteria, wyposażenie domu z roku na rok coraz bardziej mi wypełniało przestrzeń i życie. A paradoksalne w tym wszystkim było to, że nigdy nie byłam osobą łasą na materialny zbytek, nie zależało mi na statusie wynikającym z posiadania pieniędzy, zawsze mi imponowali ludzie, którzy potrafili żyć z prostotą, wręcz w ascezie. Ale dałam się wkręcić na całego, zapewne to grzech mojego pokolenia, zachłyśnięcie się dobrem materialnym po kryzysowych latach osiemdziesiątych, a i jednocześnie naiwność i brak wiedzy jak działa współczesny marketing. Przerobiłam telezakupy, subskrypcje Readest Digest, promocje w centrach handlowych i wiarę, że nowa rzecz uczyni mnie szczęśliwszą. Ale jak zwykle w życiu bywa, przychodzi otrzeźwienie. Nie był to jakiś spektakularny przebłysk geniuszu czy oświecenie - nic z tych rzeczy. Ponad 10 lat temu, coś mnie zaczęło uwierać i to uwieranie powoli dotyczyło wszystkich aspektów mojego życia. Mieszkania, pracy, rodziny, przyjaciół i znajomych. Znasz na pewno takie uczucie, że wiesz że coś jest nie tak, ale nie wiesz co. Coś nie pasuje, zgrzyta. Wyławiasz fałszywe nuty. I pierwszym remedium na to, które pozwoliło głębiej odetchnąć, było uporządkowanie przestrzeni, pozbycie się zbędnych rzeczy. Przyjęłam zasadę, że w mieszkaniu jest skończona liczba szaf i regałów. I wszystkie nasze rzeczy muszą się w nich zmieścić, nie będzie żadnego dokupywania nowych pudeł, szafek, szuflad itp. Jeśli się rzeczy nie mieszczą to robię eliminację. I tyle. 
Poczułam chwilową ulgę, bo niestety najwięcej uwierały mnie sprawy niematerialne, moje stosunki z otoczeniem. 10 lat temu zaczęłam wraz z mężem podróżować na Daleki Wschód; na początku były to klasyczne organizowane wyjazdy - w grupie, które zmieniły się wkrótce w samodzielną coraz dłuższą włóczęgę. Z roku na rok czułam, że gdy jestem w drodze, to jestem na właściwej drodze. Dotarł do mnie absurd, że przez 11 miesięcy funkcjonuję w układzie, który mnie niszczy, by przez miesiąc żyć pełnią życia. Marzyło mi się, że krążę po świecie, podziwiam jego różnorodność, bez pośpiechu, bez przymusu i bez poczucia winy. I pewnie na marzeniach by się skończyło, gdyby dwa lata temu nie rozsypało mi się wszystko. Kryzys jest widomym znakiem, że coś nie funkcjonuje jak należy. Kryzys jest sygnałem, że to co było dotychczas dobre, dobre przestało być. Chowanie głowy w piasek, udawanie że nic się nie stało, to proszenie się o jeszcze większe kłopoty. I przeprowadziłam wtedy ze sobą bolesną i szczerą rozmowę. I odważyłam się uprościć swoje życie totalnie. Zwolniłam się z pracy, sprzedaliśmy mieszkanie, rozdaliśmy prawie wszystkie rzeczy. Dziś całe nasze gospodarstwo to dwa plecaki, a domem jest cały świat. Żyjemy i pracujemy w drodze, mamy tyle ile nam potrzeba do pełnego życia, czyli niewiele. Aczkolwiek szczerze mówiąc, nie wyrzekliśmy się niczego co jest dla nas ważne. Pozbyliśmy się tylko zbędnego balastu. Nie wiemy na jak długo nam starczy zdrowia i sił, ale nie martwimy się tym. Troszczę się o dzisiaj, o jutrze pomyśle jutro.
Zabawne było również jak otoczenie zareagowało na naszą decyzję, mieliśmy przegląd wszystkich ludzkich emocji: niedowierzanie, posądzenie o niezrównoważenie psychiczne i chorobę umysłową, zawiść, niechęć, złośliwość, ale także troskę, pomoc, wsparcie, radość, ekscytację, podziw - czyli całą paletę.
Nie namawiamy jednak nikogo by poszedł w nasze ślady, natomiast namawiamy do uczciwości ze samym sobą i odwagi by realizować swoje marzenia i korzystać z nadarzających się okazji.

Pozdrawiam serdecznie
Smok Laurenty Gromczakiewicz
_______________________________________

Zdjęcie: Michael Hull

Popularne posty z tego bloga

Memento vivere

Gdy w ostatnim wpisie dzieliłam się z Wami radością życia, w komentarzach słusznie zauważyliście, że takie podejście nie dla każdego jest oczywiste, proste, naturalne, wrodzone. Niektórzy muszą się go nauczyć czy też wyćwiczyć.  Czy można nauczyć się cieszyć z faktu, że oto widzimy narodziny nowego dnia, że dane nam jest przeżyć kolejną dobę? Sposobów na to jest wiele, myślę, że taka radość może przyjść na co najmniej dwa.  Pierwszy, dość brutalny i gwałtowny: przez doświadczenie własnej lub cudzej poważnej choroby, wypadku, otarcie się o śmierć lub utratę kogoś ważnego, bliskiego, kochanego, zachodzi proces uświadamiania sobie własnej śmiertelności, kruchości życia, jego ulotności, nieuchronności śmierci. Drugi: gdy ten sam proces następuje powoli, pod wpływem doświadczenia życiowego, upływu czasu, obserwacji świata i własnej refleksji.

Ajka Minimalistka - kolejny rozdział

Zgodnie z zapowiedzią rozpoczynam kolejny rozdział. Prosty blog - czyli to miejsce, niestety nie odpowiada już moim potrzebom. To znaczy nie odpowiada mi ta platforma, na której go piszę, blogspot. Jej niedostosowanie do moich obecnych wymagań nie tłumaczy oczywiście rzadkiej publikacji tekstów w ostatnich latach, ale prawdą jest, że na pewno nie pomagało w pisaniu. Nie ma co jednak szukać wymówek czy wytłumaczeń.  Prosty blog pozostaje tutaj, nie znika. Wiem, że są wśród Was osoby, które wciąż lubią wracać do starych wpisów. Jednak od teraz nowe treści będę publikować w nowym miejscu, do którego serdecznie Was zapraszam. Moje nowe blogowe gospodarstwo nazywa się Ajka Minimalistka i znajdziecie go pod tym adresem . Będą się tam pojawiać nie tylko wpisy, ale również w osobnej zakładce można znaleźć wszystkie odcinki podcastu, który nagrywam od kilku miesięcy.  Zapraszam, do poczytania, posłuchania i zobaczenia! 

Uniform minimalistki

Temat osobistego uniformu obracam w głowie już od kilku lat, co najmniej. Jednak jeszcze do niedawna nie czułam się gotowa na to, by ostatecznie zdefiniować go dla siebie. Owszem, wiedziałam, że ciągnie mnie w tym kierunku i że coraz bardziej zbliżam się do wprowadzenia go w życie na co dzień. Jednak jeśli obserwowaliście, być może, moje materiały o kolorowej szafie minimalistki na YouTube , w cyklu, w ramach którego zaprezentowałam całą swoją kapsułową garderobę na wszystkie pory roku, mogliście zauważyć, że wprawdzie mój styl i zestawy ubraniowe były już dość wyraziste i powtarzalne, trudno było by nazwać je uniformem.  Tak jednak się złożyło, że w międzyczasie zmieniłam tryb życia poprzez powrót do oprowadzania po Krakowie (już nie tylko po Wawelu, jak było parę lat temu), więc o wiele częściej wychodzę pracować poza dom. Oczywiście wymusiło to dostosowanie zawartości szafy i pewne jej uzupełnienia. A jednocześnie kilka ubrań z niej wywędrowało. Z powodu zużycia, ale też zmian