Przejdź do głównej zawartości

Ciało zdecydowanie obce

Dzisiaj moja wesoła rozgłośnia nadaje z Warszawy, gdzie przebywam jeszcze do niedzieli. Jutro spotkanie w Królikarnia Cafe o godz. 18:30, a w niedzielę podpisuję swoje książki na Targach Książki (na Stadionie Narodowym) o 14:00 na stoisku motyleksiazkowe.pl, 28/D3.

Tyle spraw organizacyjnych. Wróćmy do tematu mojego godzenia się z fizycznością. Bardzo długi to proces, wieloletni i wielopoziomowy. Zastanawiając się, jak o nim opowiedzieć, by doświadczenie to mogło być przydatnym dla innych osób, stwierdziłam, że chyba najważniejszym jego elementem było nauczenie się słuchania swojego ciała, zaufanie mu i docenienie jego mądrości. 

Jako młoda osoba patrzyłam na swoją fizyczną powłokę jak na element obcy, dany mi wbrew mojej woli. Byłam zirytowana tym, że nie odpowiada ona moim wyobrażeniom o pięknie. Niska, drobna i z tendencją do tycia w dolnej połowie ciała, włosy właściwie nie wiadomo w jakim kolorze, bo płowiejące pod wpływem światła słonecznego, a po obcięciu ciemne, niemal jak u brunetki. Nos perkaty. A ja chciałam być wysoka, strzelista, smukła, z włosem najlepiej platynowy blond. I jakkolwiek farbować się można, to całej reszty dostosować do swoich imaginacji nie byłam w stanie.

Oddalałam się więc od siebie coraz bardziej. Jak wiecie, zaczęły się ciągłe diety i eksperymenty z odżywianiem. W ogóle nie brałam pod uwagę tego, że mogłabym zastanawiać się nad tym, co lubię jeść, a czego nie, albo pozwolić ciału decydować o tym. Co ono tam, głupie, mogło wiedzieć o tym, co dla niego dobre, myślałam. Przecież po to całe rzesze naukowców, dietetyków i lekarzy badają naszą fizjologię, by oświecić nas co do tego, jak jeść, by być szczupłym, pięknym i zdrowym. Uczyłam się więc coraz to nowych systemów, liczenia kalorii, indeksów glikemicznych, zestawień pokarmów. Jadałam według zegarka, ważyłam porcje, wydzielałam. Jeśli jakiś system nie przynosił efektów, szukałam winy w sobie, biczując się psychicznie za to, że nie jestem dość zdyscyplinowana. Widać nie dość się staram, przecież gdybym naprawdę się przyłożyła, już dawno byłabym superlaską. 

Wyobrażałam sobie, że pewnego dnia (który nigdy nie nadejdzie) osiągnę wreszcie swój cel i wtedy będę mogła zacząć jeść jak wszyscy. Słodycze i ziemniaki, makarony, naleśniki, pierogi i inne smakołyki, których sobie zawsze odmawiałam. Jakoś nie brałam pod uwagę tego, że zapewne skończyłoby się to szybką utratą wymarzonej i w pocie czoła wypracowanej sylwetki. Nie myślałam o tym. Nie tak miało być. 

Nie dostrzegałam tego, że stopniowo odcinałam się od wszelkich sygnałów wysyłanych mi przez ciało. Nauczyłam się nie czuć głodu (a właściwie go ignorować), nie zwracać uwagi na to, że mam ochotę na określony produkt, ale też przestałam rozpoznawać uczucie sytości. Decydowałam o tym, ile i o której mam jeść na podstawie zewnętrznych wytycznych, ciało nie miało w tej kwestii nic do gadania. 

Ruchu miałam mało, bo brakowało mi do niego zapału i energii. Zawsze miałam jakąś dobrą wymówkę, by nie ruszać tyłka z kanapy. Ale teraz widzę również, że niechęć do aktywności fizycznej wynikała też po części z tego, że nie słuchając komunikatów ciała, źle go odżywiałam i ono po prostu nie miało siły, zbyt dużo innych obciążeń musiało dźwigać. 

To zamknięcie się na siebie w jednej dziedzinie przekładało się  na inne. Nie potrafiłam kojarzyć różnych objawów i dolegliwości ze swoim zachowaniem. Nie rozumiałam, czemu psuje mi się cera, czemu czasem sypiam dobrze, a innym razem źle. Albo czemu doświadczam wahań nastrojów. Dlaczego wciąż mam bardzo uciążliwe dolegliwości trawienne. Owszem, wiedziałam, że bezpośrednio przed menstruacją czuję się gorzej i inaczej, ale to dość oczywiste objawy. Reszta była wielką tajemnicą. Nawet na seksie się to odcięcie od siebie odbijało, bo rzadko odczuwałam satysfakcję. Nic w tym dziwnego, bo skoro nie umiałam słuchać swojego ciała, w tym aspekcie też się zablokowałam.

Nie widziałam tego, że wszystkie moje codzienne wybory wpływają na to, jak wyglądam i jak się czuję. Wydawało się, że robię wszystko, by być osobą zdrową i zadbaną. No, może nie wszystko, ale sporo. A jednak dobrze nie było. Waga wciąż skakała w górę i w dół, cera miała się raz lepiej, raz gorzej, prześladowały mnie zmienne humory, a nawet stany okołodepresyjne. Miałam coraz bardziej dość siebie samej, nie tylko pod względem fizycznym, ale też psychicznym. 

Najgorsze było w tym wszystkim traktowanie ciała jako części obcej, gorszej, słabej i niemającej prawa głosu. To moje ego decydowało o tym, jakie ono ma być, które jego potrzeby będą spełniane, a które trzeba zepchnąć na margines. Poradniki, dietetycy, lekarze i inni guru podpowiadali, jak uczynić je doskonałym. Uważałam, że nie mogę być szczęśliwa, dopóki nie ukształtuję ciała zgodnie ze swoim ideałem. Nie przeszło mi nawet przez myśl, że zadbanie o jego potrzeby i wsłuchanie się w to, co ciało próbuje mi przekazać, może sprawić, że o wiele łatwiej będzie mi cieszyć się istnieniem. Nie identyfikowałam się z nim, nie uważałam go za „siebie”. Przecież gdyby było mną, nie robiłoby mi wciąż na złość, nieprawdaż? 

Na zdjęciu poniżej ja, w kulminacyjnym momencie nielubienia ciała. Teraz aż dziwnie się czuję, wspominając, jak bardzo byłam wtedy daleko od siebie. Niesamowite, jakie piekło człowiek jest sobie zdolny urządzić we własnej głowie. 


Popularne posty z tego bloga

Ajka Minimalistka - kolejny rozdział

Zgodnie z zapowiedzią rozpoczynam kolejny rozdział. Prosty blog - czyli to miejsce, niestety nie odpowiada już moim potrzebom. To znaczy nie odpowiada mi ta platforma, na której go piszę, blogspot. Jej niedostosowanie do moich obecnych wymagań nie tłumaczy oczywiście rzadkiej publikacji tekstów w ostatnich latach, ale prawdą jest, że na pewno nie pomagało w pisaniu. Nie ma co jednak szukać wymówek czy wytłumaczeń.  Prosty blog pozostaje tutaj, nie znika. Wiem, że są wśród Was osoby, które wciąż lubią wracać do starych wpisów. Jednak od teraz nowe treści będę publikować w nowym miejscu, do którego serdecznie Was zapraszam. Moje nowe blogowe gospodarstwo nazywa się Ajka Minimalistka i znajdziecie go pod tym adresem . Będą się tam pojawiać nie tylko wpisy, ale również w osobnej zakładce można znaleźć wszystkie odcinki podcastu, który nagrywam od kilku miesięcy.  Zapraszam, do poczytania, posłuchania i zobaczenia! 

Memento vivere

Gdy w ostatnim wpisie dzieliłam się z Wami radością życia, w komentarzach słusznie zauważyliście, że takie podejście nie dla każdego jest oczywiste, proste, naturalne, wrodzone. Niektórzy muszą się go nauczyć czy też wyćwiczyć.  Czy można nauczyć się cieszyć z faktu, że oto widzimy narodziny nowego dnia, że dane nam jest przeżyć kolejną dobę? Sposobów na to jest wiele, myślę, że taka radość może przyjść na co najmniej dwa.  Pierwszy, dość brutalny i gwałtowny: przez doświadczenie własnej lub cudzej poważnej choroby, wypadku, otarcie się o śmierć lub utratę kogoś ważnego, bliskiego, kochanego, zachodzi proces uświadamiania sobie własnej śmiertelności, kruchości życia, jego ulotności, nieuchronności śmierci. Drugi: gdy ten sam proces następuje powoli, pod wpływem doświadczenia życiowego, upływu czasu, obserwacji świata i własnej refleksji.

Uniform minimalistki

Temat osobistego uniformu obracam w głowie już od kilku lat, co najmniej. Jednak jeszcze do niedawna nie czułam się gotowa na to, by ostatecznie zdefiniować go dla siebie. Owszem, wiedziałam, że ciągnie mnie w tym kierunku i że coraz bardziej zbliżam się do wprowadzenia go w życie na co dzień. Jednak jeśli obserwowaliście, być może, moje materiały o kolorowej szafie minimalistki na YouTube , w cyklu, w ramach którego zaprezentowałam całą swoją kapsułową garderobę na wszystkie pory roku, mogliście zauważyć, że wprawdzie mój styl i zestawy ubraniowe były już dość wyraziste i powtarzalne, trudno było by nazwać je uniformem.  Tak jednak się złożyło, że w międzyczasie zmieniłam tryb życia poprzez powrót do oprowadzania po Krakowie (już nie tylko po Wawelu, jak było parę lat temu), więc o wiele częściej wychodzę pracować poza dom. Oczywiście wymusiło to dostosowanie zawartości szafy i pewne jej uzupełnienia. A jednocześnie kilka ubrań z niej wywędrowało. Z powodu zużycia, ale też zmian