Przejdź do głównej zawartości

Cześć Piękna!

To, że brak akceptacji swojej fizyczności nie zależy wcale od wyglądu danej osoby, czasem zaskakuje. Spotkałam w swoim życiu zarówno osoby o znacznej urodzie, które uważały się za grube brzydactwa, jak i całkiem zwyczajnych przeciętniaków lubiących siebie i dobrze czujących się w swojej skórze, a czasem nawet przekonanych o byciu ósmym czy którymśtam z kolei cudem świata. Nie, wcale nie musi być związku między jednym a drugim. Bo nielubienie siebie i brak kontaktu ze sobą nie wynika z tego, jak się wygląda. Zwykle ma wiele innych przyczyn i one wszystkie mają swój początek w głowie, a nie na zewnątrz. 

Jak pisałam wcześniej, nie lubiłam swojego ciała i traktowałam go jako obcego i wroga praktycznie od czasów nastoletnich. A wyglądałam w tym czasie bardzo rozmaicie, czasem lepiej, czasem gorzej, jak potwierdzają zdjęcia. Niezależnie od tego, co na tych fotografiach widać, czy całkiem całkiem zadbaną laskę, czy też spasiony kawał baby z dziwnym kolorem na włosach (a mam na swoim koncie pełen przekrój rozmiarów ciała, długości i kolorów włosów i stanu ogólnego zadbania) czułam się ze sobą mniej więcej tak samo. Czyli dość beznadziejnie. Bo nie spełniałam własnych oczekiwań. Po prostu chciałam być kimś innym niż jestem, bo wydawało mi się, że taka jaka jestem nie mogę się sama sobie podobać. Innym może tak, ale sobie na pewno nie. 

Dobrze pamiętam, kiedy i w jaki sposób przekroczyłam granicę, za którą zaczęły się zmiany w moim myśleniu o ciele. Czytelnicy „Minimalizmu dla zaawansowanych” znają już tę historię, ale mam nadzieję, że nie będą mieli za złe, że opowiem ją w skrócie i tutaj. To stało się niedługo przed tym, jak poznałam minimalizm. Miałam prawie 35 lat i powoli dojrzewałam do tego, żeby wreszcie uporządkować swoją głowę, chociaż wtedy nie wiedziałam, że tak się dzieje. Miałam dosyć chaosu, w którym żyłam, stresów, zmęczenia, długów, kompleksów i całego tego ciężkiego bagażu na barkach. 


W odpowiedzi na tę gotowość na zmianę świat czy los podesłał mi koleżankę, Matyldę Baczyńską, aktorkę. Po kilku miesiącach naszej znajomości podesłała mi informację, że w jednej z krakowskich szkół tańca będzie prowadzić zajęcia ruchowe z elementami tańca dla kobiet, mające budować świadomość ciała i uczyć jego akceptacji w oparciu o naukę zmysłowego poruszania się i elementy tańca erotycznego. Z jednej strony propozycja ta wydawała mi się idealną dla mnie, ale z drugiej całkowicie mnie przerażała, bo wymagała ode mnie tego, co modnie nazywa się wyjściem ze strefy komfortu. A wtedy jeszcze nawet nie śniło mi się, bym mogła wystawić chociażby koniec nosa poza bezpieczne schronienie mojego kokona. Nigdy nie lubiłam tańca, chociaż próbowałam się go nieraz nauczyć. Mistrzyni potykania się o własne nogi, z poczuciem, że wdziękiem dorównuję walcowi drogowemu, nie widziałam się w sali tanecznej, z lustrami do podłogi, wyginającej seksownie kibić i przyległości. I jeszcze ktoś miałby na to patrzeć? Chyba tylko po to, by się pośmiać...

A jednak odważyłam się. Pierwsze zajęcia były bardzo ciężkie pod względem psychicznym, ale fizycznym też. Byłam najstarszą osobą w grupie, oprócz mnie same studentki, śliczne, szczupłe i świeże. Zdziwiło mnie jednak, że wydawały się tak samo mało sprawne pod względem fizycznym jak ja, z tym, że ja tłumaczyłam to sobie wiekiem i zaniedbaniem, bo miałam świadomość, że od dawna nie uprawiam żadnej aktywności fizycznej poza seksem i okazjonalnym spacerami. Sztywne stawy, kręgosłup jak kołek, mięśnie w zaniku. Siedzący tryb życia przyniósł wyraźne i mierzalne efekty. Byłam na siebie bardzo bardzo zła. Złość na siebie bywa dobrym motywatorem. Jak mogłam tak się zapuścić? Ledwo się ruszać, mając trzydzieści parę lat? A przecież do emerytury jeszcze bardzo daleko...

Umiejętności też nie miałam, ale to mniej mnie przerażało. W końcu po to odważyłam się wyjść z domu, by czegoś nowego się nauczyć. Zdawałam sobie sprawę, że baletnicą nie zostanę, ale postanowiłam wykorzystać ten czas jak najlepiej. 

I to był ten pierwszy krok do akceptacji siebie. Regularne wizyty w sali ćwiczeń, poruszanie się przed lustrem, badanie swoich możliwości, przyglądanie się temu, jak porusza się moje ciało, co mogę z nim zrobić. Matylda podpowiadała nam, jak można próbować pracować ze swoją psychiką. Jednym z zadań było stawanie przed lustrem i witanie się ze sobą „Cześć Piękna!”. Niby taki drobiazg, ale cierpiałyśmy męki, zanim ta prosta fraza zaczęła przechodzić nam gładko przez gardło. 

Bardzo mi to pomagało. Ruch i muzyka, wyrażanie emocji ciałem. Czasem chciało się płakać, ale czułam, że przestaję być sobie wrogiem. Poczułam wtedy ciekawość ciała, ciekawość siebie samej, swojej natury i możliwości. Zaczęło do mnie docierać, że ono - ciało - nie jest obcym bytem, ale częścią mnie. Nieznaną, ale fascynującą. Poczułam też gotowość do tego, by go polubić, a może nawet pokochać. Obserwowanie innych kobiet, które w mojej ocenie były znacznie atrakcyjniejsze niż ja, ale tak samo źle o sobie myślały i zderzały się z takimi samymi blokadami emocjonalnymi, też było pomocne. Uświadomiło mi, że kłopoty z fizycznością i jej akceptacją są w naszych czasach chorobą epidemiczną. 

Najmocniej zapadł mi w pamięci dzień moich 35 urodzin. Tak się wtedy złożyło, że na zajęciach było nas tylko parę osób, to były chyba ostatnie zajęcia przed wakacjami, moje urodziny wypadają pod koniec czerwca. Wyjątkowo ćwiczyłyśmy w sali bez luster. Prowadząca zadała nam obmyślenie małego układu tanecznego, w którym będziemy eksponować tę część ciała, którą uważamy za swój atut. Widzicie, ja wcześniej nawet nie umiałam powiedzieć, co może być moim atutem, potrzebowałam czasu i pomocy otoczenia, żeby zrozumieć, że mocną stroną mojej figury są nogi. Więc ta mała sala, muzyka i nas kilka dziewcząt, zawstydzone, spłoszone. Zmysłowo tańczyć przed obcymi osobami, nawet po całym roku ćwiczeń wydawało mi się wciąż niezwykle trudnym psychicznie zadaniem. Ale odważyłyśmy się, gdy jedna przełamała opory, pozostałe też nabrały odwagi. Pamiętam tamten taniec, jak ciężko było wyjść na środek, pozwolić sobie na swobodne poruszanie się, pokazywanie siebie tak, by podobać się innym, z przekonaniem, że mogę się im podobać. Ale udało się. W ciągu tych paru minut zaledwie pokonałam jakąś kosmiczną drogę. Wróciłam do domu i płakałam, długo i mocno, ale to były łzy ulgi, że udało się usunąć przeszkodę, która od tak dawna blokowała mi drogę do radości życia. Wiele miałam jeszcze przed sobą pracy, by w pełni polubić i poznać siebie, ale pierwsze kroki zostały zrobione. 

Photo Aaron Burden

Popularne posty z tego bloga

Memento vivere

Gdy w ostatnim wpisie dzieliłam się z Wami radością życia, w komentarzach słusznie zauważyliście, że takie podejście nie dla każdego jest oczywiste, proste, naturalne, wrodzone. Niektórzy muszą się go nauczyć czy też wyćwiczyć.  Czy można nauczyć się cieszyć z faktu, że oto widzimy narodziny nowego dnia, że dane nam jest przeżyć kolejną dobę? Sposobów na to jest wiele, myślę, że taka radość może przyjść na co najmniej dwa.  Pierwszy, dość brutalny i gwałtowny: przez doświadczenie własnej lub cudzej poważnej choroby, wypadku, otarcie się o śmierć lub utratę kogoś ważnego, bliskiego, kochanego, zachodzi proces uświadamiania sobie własnej śmiertelności, kruchości życia, jego ulotności, nieuchronności śmierci. Drugi: gdy ten sam proces następuje powoli, pod wpływem doświadczenia życiowego, upływu czasu, obserwacji świata i własnej refleksji.

Ajka Minimalistka - kolejny rozdział

Zgodnie z zapowiedzią rozpoczynam kolejny rozdział. Prosty blog - czyli to miejsce, niestety nie odpowiada już moim potrzebom. To znaczy nie odpowiada mi ta platforma, na której go piszę, blogspot. Jej niedostosowanie do moich obecnych wymagań nie tłumaczy oczywiście rzadkiej publikacji tekstów w ostatnich latach, ale prawdą jest, że na pewno nie pomagało w pisaniu. Nie ma co jednak szukać wymówek czy wytłumaczeń.  Prosty blog pozostaje tutaj, nie znika. Wiem, że są wśród Was osoby, które wciąż lubią wracać do starych wpisów. Jednak od teraz nowe treści będę publikować w nowym miejscu, do którego serdecznie Was zapraszam. Moje nowe blogowe gospodarstwo nazywa się Ajka Minimalistka i znajdziecie go pod tym adresem . Będą się tam pojawiać nie tylko wpisy, ale również w osobnej zakładce można znaleźć wszystkie odcinki podcastu, który nagrywam od kilku miesięcy.  Zapraszam, do poczytania, posłuchania i zobaczenia! 

Uniform minimalistki

Temat osobistego uniformu obracam w głowie już od kilku lat, co najmniej. Jednak jeszcze do niedawna nie czułam się gotowa na to, by ostatecznie zdefiniować go dla siebie. Owszem, wiedziałam, że ciągnie mnie w tym kierunku i że coraz bardziej zbliżam się do wprowadzenia go w życie na co dzień. Jednak jeśli obserwowaliście, być może, moje materiały o kolorowej szafie minimalistki na YouTube , w cyklu, w ramach którego zaprezentowałam całą swoją kapsułową garderobę na wszystkie pory roku, mogliście zauważyć, że wprawdzie mój styl i zestawy ubraniowe były już dość wyraziste i powtarzalne, trudno było by nazwać je uniformem.  Tak jednak się złożyło, że w międzyczasie zmieniłam tryb życia poprzez powrót do oprowadzania po Krakowie (już nie tylko po Wawelu, jak było parę lat temu), więc o wiele częściej wychodzę pracować poza dom. Oczywiście wymusiło to dostosowanie zawartości szafy i pewne jej uzupełnienia. A jednocześnie kilka ubrań z niej wywędrowało. Z powodu zużycia, ale też zmian