Odkrycie dobrodziejstwa ruchu było pierwszym kluczowym krokiem na mojej drodze do zaprzyjaźnienia się z ciałem i pełnego zaakceptowania swojej fizyczności. To był prawdziwy przełom, ale wiele jeszcze było przede mną do zrobienia i zrozumienia.
Gdy zaczęłam regularnie ćwiczyć, po raz pierwszy uświadomiłam sobie, jak trudno mi dać sobie prawo do zajmowania się sobą w wymiarze fizycznym. Robienie makijażu, kupowanie i dobieranie strojów, planowanie diety czy chodzenie do fryzjera uważałam za coś normalnego, jednak wszystko, co wykraczało poza te podstawy, budziło silne poczucie winy i wyrzuty sumienia. Wydawało mi się, że poświęcając czas na gimnastykę, relaks z maseczką czy manicure, marnuję go. Kogoś okradam. Robię coś niegodnego, będącego przejawem próżności.
Pozbycie się tego przekonania sporo mnie kosztowało. Wymagało zajrzenia w siebie i zrozumienia, skąd bierze się ta blokada. Zaczęła ustępować wtedy, gdy przestałam traktować swoje ciało jako odrębny byt podporządkowany umysłowi. Stopniowo docierało do mnie, że ciało, umysł i duch nie mogą funkcjonować odrębnie i że żadne z nich nie może dominować nad pozostałymi. Dopiero funkcjonując w pełnej harmonii i w równowadze mają szanse rozwinąć się w pełni.
Gdy czułam się winna, zajmując się swoją fizycznością, pytałam się o prawdziwe podłoże tego uczucia. Próbowałam dotrzeć do przyczyn albo rozpoznać cudze schematy przejęte przypadkowo w procesie dorastania. Podstawowym było przekonanie, wcale nie takie rzadkie, że jako kobieta powinnam wciąż poświęcać się dla innych, zajmować się przede wszystkim domem i rodziną, a nie swoimi sprawami. Wiecie, matka polka z siatami. Drugim purytański stosunek do ciała, który panował w domu moich dziadków. Hołdowanie zgrzebno-harcerskiemu modelowi kobiecości, włosy obcięte na chłopaka, zero makijażu, strój sportowy, but płaski. Zdaniem dziadka długie włosy były równoznaczne z niskim poziomem inteligencji, a włosy długie i rozpuszczone oznaczały rozwiązłość seksualną. Szła za tym opinia, że kobieta ma być przede wszystkim inteligentna, a dbanie o urodę jest stratą czasu. Woda i mydło powinny wystarczyć przyzwoitej dziewczynie, cała reszta to fanaberie. Miast malować paznokcie, poczytaj sobie Szekspira...
Tu właśnie pomógł mi bardzo minimalizm, przez to, że zachęca do sprawdzania, czy schematy myślowe, według których funkcjonujemy, zostały nam narzucone, czy przyjęliśmy je „z automatu”, czy też w pełni się z nimi identyfikujemy i dogłębnie z nimi zgadzamy. Doszłam do wniosku, że z większością tych przekonań, które powodują wspomniane poczucie winy, wcale się nie zgadzam. Po pierwsze, nie jestem matką, więc nie ma powodu, by czynić z siebie męczennicę, bo nikt nie oczekuje ode mnie jakichkolwiek poświęceń. Poza tym zdecydowanie nie zgadzam się z poglądem, że kobieta powinna składać się w ofierze na ołtarzu domowego ogniska, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, gdy panowie o wiele chętniej uczestniczą w zajmowaniu się domem i wychowaniem niż dawniej. Zadbana kobieta to przecież bardziej zadowolona z życia osoba, której łatwiej jest być dla innych wsparciem i opiekunką. Po drugie z mojego osobistego punktu widzenia nie ma niczego niegodnego w dbaniu o siebie, a bardzo daleka jest droga od dbałości o zdrowie, sylwetkę i urodę do próżności i bycia pustą lalką.
Z czasem w miarę pozwalania sobie na zajęcie się sobą, zaczęłam zauważać, że dobre samopoczucie ciała bardzo silnie wpływa też na stan mojego ducha czy emocje. Regularny ruch, wystarczająca ilość odpoczynku i snu, wartościowe i sycące pożywienie pomogły ustabilizować nastroje, sprawiły, że o wiele łatwiej było mi reagować na wyzwania dnia codziennego, lepiej radzić sobie ze stresem, nie załamywać się pod wpływem byle zmartwienia. O wiele łatwiej cieszyć się każdą chwilą życia, gdy ciało czuje się dobrze, gdy jest wyspane, najedzone i lubiane, słuchane, dopieszczone.
Dwa lata temu w prezencie na 40-te urodziny zafundowałam sobie serię masaży. Nigdy wcześniej nie chodziłam na masaże. To było zupełnie nowe doświadczenie i kolejny etap dogadywania się z sobą. Bo znowu pojawiły się wyrzuty sumienia, psychiczny dyskomfort, poczucie winy. Po raz kolejny trzeba było odpowiedzieć sobie na pytanie, co za tym stoi, co mnie blokuje. Nie mam kłopotu z nagością przy obcych, od lat opalam się topless, bywałam na plażach nudystów, mogę przebrać się w publicznej przebieralni (np. na siłowni). Nie krępuje też mnie dotyk obcej osoby. Dlaczego więc źle się czuję, odczuwając przyjemne rozluźnienie na leżance pod silną ręką masażystki? Czemu sobie na to nie chcę pozwolić? Podczas pierwszych zabiegów zamykałam się na doznania. Znowu ten purytanizm, zakaz cieszenia się przyjemnością, którą daje ciało. I znowu nie mój, a obcy schemat myślenia.
Trzeba było sobie powiedzieć, że ci ludzie, którzy nieświadomie posłali w świat takie przekonania, już dawno nie żyją, a poza tym nie mieli raczej złych intencji. Zapewne sami mieli ze sobą różne problemy, których nie umieli rozwiązać. Nie ma co ich obwiniać, ale nie warto też podążać ich drogą. Szkoda czasu, szkoda mi każdej chwili traconej na odmawianie sobie cieszenia się życiem. Kocham swoje ciało, jestem nieskończenie wdzięczna za to, że je dostałam i że pozwala mi ono doświadczać piękna świata. Człowiek to niezwykła istota (jak każda inna zresztą), trzeba się tym cieszyć i zachwycać, a nie biczować z wyimaginowanych powodów i powielać cudze błędy.
![]() |
Nie, tym razem to nie ja na zdjęciu ;-) Foto Ryan Moreno. |