Przejdź do głównej zawartości

Bezdzietna z wyboru

Noszę ten temat w sobie już od dawna, a zabieram się do wpisu od dobrych paru miesięcy. Wprawdzie w głowie jest gotowy, ale trudno mi się przełamać, by go napisać. Sami zobaczycie dlaczego. 

W pierwszej chwili może wydać się Wam, że sprawy, o których będę pisać w tym i kolejnych wpisach, niezbyt są związane z ogólną tematyką bloga, ale tak jest, moim zdaniem, tylko pozornie. Wszak i tutaj, i w swoich książkach dużo mówię o odwadze życia po swojemu oraz o świadomym podejmowaniu decyzji w każdej dziedzinie. 

Po raz pierwszy poproszono mnie o wypowiedź na temat bycia bezdzietną z wyboru kilka lat temu, do jakiegoś materiału prasowego. Nie czułam się jednak na siłach. Wydawało mi się to sprawą zbyt intymną. Nie chciałam też wciągać w to mojego partnera życiowego. Ma prawo do prywatności i nie musi chcieć dzielić się swoimi osobistymi decyzjami z połową internetu, jedynie dlatego, że jego żona jest blogerką i jak na blogerkę przystało, czasem psychicznie oraz emocjonalnie obnaża się w sieci. 

Jednak temat wracał, od czasu do czasu pojawiał się w mailach od czytelniczek. Najbardziej poruszył mnie list, który napisała do mnie dziewczyna obawiająca się wyników badań, mających ostatecznie potwierdzić, czy mogą, czy też nie mogą mieć dzieci z jej partnerem. Zastanawiała się, czy można być szczęśliwą i spełnioną kobietą (oraz parą), dzieci nie mając. Prosiła, bym napisała jej o swoich spostrzeżeniach, jako osoby, która matką nie jest i być nie zamierza. Uświadomiłam sobie wtedy, że nie warto przed tematem bezdzietności uciekać. Przypomniało mi się, że na etapie, gdy podejmowaliśmy ostateczną decyzję o tym, czy chcemy, czy nie chcemy mieć dzieci, bardzo brakowało mi zapoznania się z opiniami lub doświadczeniami osób, a zwłaszcza kobiet, które dzieci nie mają z własnej woli. Zapytałam więc R,, czy mogę jednak o tym na blogu napisać, ale nie poruszając kwestii jego osobistych motywacji, a jedynie o tym, czym ja się w tej decyzji kierowałam i jak mi samej z jej konsekwencjami się żyje. 

O blaskach i cieniach macierzyństwa/rodzicielstwa można przeczytać w wielu miejscach, a o byciu bezdzietnym i szczęśliwym słyszy się bardzo rzadko. Raczej nie dlatego, że takie pary się nie zdarzają. Po prostu to jest temat tabu. Niewygodny, wstydliwy, budzący gorące emocje. Pamiętam zażarte dyskusje z jakiegoś forum dla bezdzietnych, gdzie „dzieciaci” i bezdzietni obrzucali się nawzajem ciężkiego kalibru amunicją, tak, jakby każda ze stron miała monopol na prawdę i słuszność wyboru. 

Pamiętam też, jakie oburzenie wywoływała swoimi wypowiedziami pani Maria Czubaszek. Lubiłam jej poczucie humoru, ale sposób, w jaki mówiła o swojej rezygnacji z macierzyństwa, mi osobiście nie odpowiadał. Nie wzbudzał sympatii ani nie zachęcał do zrozumienia. 

Gdy dojrzewałam do napisania o tym na blogu, pytałam różnych osób, co o tym sądzą, wszyscy moi rozmówcy potwierdzali, że dostrzegają potrzebę poruszania tego tematu w przestrzeni publicznej. To, że o bezdzietności mówi się rzadko, a jeśli już, to jedynie w kontekście „tak bardzo chcę mieć dziecko, ale nie mogę”, sprawia, że jednoznacznie kojarzy się ona negatywnie. Kobieta, która nie może mieć dzieci (być biologiczną matką), a chciałaby, czuje się często napiętnowana, niespełniona, jałowa, niepotrzebna. Natomiast ta, która dzieci nie ma, bo nie chce, uważana jest za wybryk natury. Zła baba. Jak to, nie chce, co znaczy nie chce, przecież do tego została stworzona. 

Skoro ustaliliśmy, że mówić o tym trzeba, przejdźmy do konkretów. Dlaczego nie chciałam zostać matką? Po pierwsze i najważniejsze: nie lubię dzieci. Męczą mnie i irytują, zwłaszcza w większej masie. To, że ich nie lubię, uświadomiłam sobie mniej więcej w tym samym czasie, gdy sama dzieckiem być przestałam, jako dorastająca panienka. Z czasem coraz bardziej się w tym przekonaniu utwierdzałam. Wniosek był prosty: skoro nie lubię dzieci, nie powinnam ich mieć. 

Oczywiście, gdy minął już etap typowych dla młodości kategorycznych stwierdzeń zaczynających się od „nigdy” lub „zawsze”, dotarło do mojej świadomości, że nawet jeśli dzieci jako takich nie lubię, nie oznacza to, że nie kochałabym swoich, bo to zupełnie inna sprawa. Pozostawało jednak jasnym, że kochanie swojego potomstwa to jedna kwestia, a konieczność znoszenia obecności innych dzieci chociażby ze względu na edukację oraz życie towarzyskie własnych pociech to inna para kaloszy. Gdy jako studentka oraz po studiach miałam okazję pracować z dorastającą młodzieżą, a czasem z mniejszymi dziećmi, doceniałam jednostki, ale kontakty z ogółem jedynie wzmacniały poczucie, że to nie dla mnie. 

Dopiero niedawno uświadomiłam sobie, że to nie do końca prawda, że nie lubię dzieci tylko za to, że są dziećmi. Nie lubię niektórych dzieci, które są irytującymi ludźmi, źle wychowanymi, rozwrzeszczanymi, kapryśnymi i marudnymi, niewiedzącymi kim są ani czego chcą. Samo dziecięctwo tylko sprzyja uwidocznieniu uciążliwych cech, ale nie jest przyczyną mojej niechęci jako takiej. Za każdym takim dzieckiem zwykle stoją podobni do niego rodzice, którzy po prostu ukształtowali pociechę na swój obraz i podobieństwo. Sami siebie nie potrafią ogarnąć, więc tym bardziej nie ogarniają kwestii wychowawczych. 

Nie marzyłam o macierzyństwie. Nigdy nie zachwycały mnie bobasy, nie rozczulałam się nad kołyskami i wózkami, nie włącza mi się nigdy tryb „tiu, tiu, a cije to nuzie, a cio to takie ślićne?”. Chcesz sprawić mi przykrość? Zaproponuj mi potrzymanie niemowlęcia na rękach. I tak odmówię. 

Oczywiście z wiekiem nieco zmiękłam, czasem zachwyci mnie wyjątkowo ładne niemowlę. Nieodmiennie wzruszają mnie kobiety w zaawansowanej ciąży, mają w sobie coś magicznego i zwykle tak pięknie wyglądają. Nie jestem obojętna na urodę macierzyństwa, jedynie nie widzę siebie w tym kontekście. 

Z czasem okazało się, że podobnie jak w przypadku dorosłych, tak i wśród znajomych dzieci mam swoich ulubieńców. O wiele łatwiej przychodzi mi zachwycanie się takimi młodymi ludźmi, którzy wyszli już poza etap pieluchowo-wózkowo-mamroczący, z którymi można sobie porozmawiać. Takimi, co zadają mnóstwo pytań, mają już swoje zdanie i potrafią je (grzecznie) sformułować. Nieprzypadkowo okazuje się, że ich rodzice też są ciekawymi i fajnymi ludźmi, z którymi przyjemnie spotkać się i porozmawiać. Co różni ich od tych, o których pisałam powyżej? Chce im się włożyć odpowiednią dozę wysiłku w to, by wychować dziecko na dobrego, zrównoważonego emocjonalnie i ciekawego świata człowieka. Niełatwe to zadanie, ale przecież nie od wczoraj wiadomo, że rodzicielstwo nie jest dla mięczaków, jak napisał kiedyś Konrad Mielcarek.

Foto Nick Wilkes
Jako młoda osoba myślałam oczywiście, że jestem jedyną kobietą na świecie, która dzieci nie lubi i mieć nie chce. Czyli dziwadłem. Jeszcze jeden powód, by czuć się odmieńcem. Od czasu do czasu spotykałam jednak na swojej życiowej drodze kobiety, które myślały i czuły podobnie jak ja. Takie, które dzieci lubią, ale z racji okoliczności życiowych matkami nie zostały i czują się z tym całkiem dobrze. Takie, które mają dzieci, ale mają odwagę powiedzieć, że wprawdzie kochają je nad życie, gdyby mogły cofnąć czas, wolałby z macierzyństwa zrezygnować. Znam kobietę, która dzieci mieć nie chciała, matką została przypadkowo, bo zawiodła antykoncepcja, syna urodziła, wychowała na świetnego chłopaka i bardzo go kocha, ale nie kryła nigdy przede mną, że nie jest całą tą sytuacją zachwycona. Wolałaby matką nie być. 

Wiem, że gdybym zdecydowała się na macierzyństwo, byłabym najlepszą matką, jaką bym potrafiła. Co nie znaczy, że idealną. Kochałabym swoje dzieci z całych sił. Przeżywała ciążę, poród i każdą chwilę ich istnienia z przejęciem i wdzięcznością, czasem z radością, czasem z irytacją i zmęczeniem. Czasem miałabym ochotę sprzedać je na allegro. Albo wysłać rakietą na księżyc. Albo uciec od całej rodziny na koniec świata w poszukiwaniu odrobiny świętego spokoju. Jednak na pewno bym decyzji o podjęciu się wyzwania rodzicielstwa nie żałowała. Tak samo jednak nie żałuję, że z tej możliwości z własnej woli zrezygnowałam. 

Temat nie zmieści się w jednym wpisie, to dopiero początek. Następnym razem opowiem Wam o tym, co poza niechęcią do dzieci kierowało moim (naszym) wyborem. Przyczyn było o wiele więcej, a nielubienie dzieci wydaje się w ogólnym kontekście niemal nieistotnym czynnikiem.

Popularne posty z tego bloga

Memento vivere

Gdy w ostatnim wpisie dzieliłam się z Wami radością życia, w komentarzach słusznie zauważyliście, że takie podejście nie dla każdego jest oczywiste, proste, naturalne, wrodzone. Niektórzy muszą się go nauczyć czy też wyćwiczyć.  Czy można nauczyć się cieszyć z faktu, że oto widzimy narodziny nowego dnia, że dane nam jest przeżyć kolejną dobę? Sposobów na to jest wiele, myślę, że taka radość może przyjść na co najmniej dwa.  Pierwszy, dość brutalny i gwałtowny: przez doświadczenie własnej lub cudzej poważnej choroby, wypadku, otarcie się o śmierć lub utratę kogoś ważnego, bliskiego, kochanego, zachodzi proces uświadamiania sobie własnej śmiertelności, kruchości życia, jego ulotności, nieuchronności śmierci. Drugi: gdy ten sam proces następuje powoli, pod wpływem doświadczenia życiowego, upływu czasu, obserwacji świata i własnej refleksji.

Ajka Minimalistka - kolejny rozdział

Zgodnie z zapowiedzią rozpoczynam kolejny rozdział. Prosty blog - czyli to miejsce, niestety nie odpowiada już moim potrzebom. To znaczy nie odpowiada mi ta platforma, na której go piszę, blogspot. Jej niedostosowanie do moich obecnych wymagań nie tłumaczy oczywiście rzadkiej publikacji tekstów w ostatnich latach, ale prawdą jest, że na pewno nie pomagało w pisaniu. Nie ma co jednak szukać wymówek czy wytłumaczeń.  Prosty blog pozostaje tutaj, nie znika. Wiem, że są wśród Was osoby, które wciąż lubią wracać do starych wpisów. Jednak od teraz nowe treści będę publikować w nowym miejscu, do którego serdecznie Was zapraszam. Moje nowe blogowe gospodarstwo nazywa się Ajka Minimalistka i znajdziecie go pod tym adresem . Będą się tam pojawiać nie tylko wpisy, ale również w osobnej zakładce można znaleźć wszystkie odcinki podcastu, który nagrywam od kilku miesięcy.  Zapraszam, do poczytania, posłuchania i zobaczenia! 

Uniform minimalistki

Temat osobistego uniformu obracam w głowie już od kilku lat, co najmniej. Jednak jeszcze do niedawna nie czułam się gotowa na to, by ostatecznie zdefiniować go dla siebie. Owszem, wiedziałam, że ciągnie mnie w tym kierunku i że coraz bardziej zbliżam się do wprowadzenia go w życie na co dzień. Jednak jeśli obserwowaliście, być może, moje materiały o kolorowej szafie minimalistki na YouTube , w cyklu, w ramach którego zaprezentowałam całą swoją kapsułową garderobę na wszystkie pory roku, mogliście zauważyć, że wprawdzie mój styl i zestawy ubraniowe były już dość wyraziste i powtarzalne, trudno było by nazwać je uniformem.  Tak jednak się złożyło, że w międzyczasie zmieniłam tryb życia poprzez powrót do oprowadzania po Krakowie (już nie tylko po Wawelu, jak było parę lat temu), więc o wiele częściej wychodzę pracować poza dom. Oczywiście wymusiło to dostosowanie zawartości szafy i pewne jej uzupełnienia. A jednocześnie kilka ubrań z niej wywędrowało. Z powodu zużycia, ale też zmian