Przejdź do głównej zawartości

Kryształki z utrwaloną treścią

Uświadomiłam sobie niedawno, że mija około pięciu lat od zakupienia przeze mnie czytnika e-booków. To dobra okazja do podsumowania moich doświadczeń związanych z korzystaniem z tego urządzenia. 

Stali czytelnicy wiedzą, że pozbywanie się nadmiaru książek było ważnym etapem upraszczania naszego życia. Wielki i przeładowany regał był przez długi czas centralnym (i nieco przytłaczającym swoim ogromem) elementem naszego pokoju dziennego. Gdy wreszcie udało się go opróżnić i wyekspediować w dalszą podróż, znacząco przybyło nam przestrzeni życiowej (w zakładce „O mnie” na zdjęciu widać go w tle, już pusty, ale jeszcze nie wywieziony). 

Czytać lubię bardzo. Lubię również wracać do niektórych z przeczytanych pozycji nawet wielokrotnie. Ale nie chcę robić z domu biblioteki. Wiem, że dla wielu osób książki jako element estetyczny są bardzo ważne, bo ich zdaniem dodają przytulności pomieszczeniu. Kwestia gustu i przyzwyczajeń. Kiedyś też tak myślałam, ale teraz ważniejsze jest dla mnie, by nie przechowywać rzeczy, z których nie korzystam. Dotyczy to również książek. Nasz regał to obecnie raczej regalik. Mieści głównie słowniki, którym używam do pracy, cracoviana, trochę beletrystyki, jakieś moje poradniki robótkowe i dotyczące przetworów. 

Lubię i cenię technologię. Nie nazwałabym siebie gadżeciarą, ale cieszą mnie urządzenia elektroniczne i doceniam to, jak mogą ułatwiać życie, jeśli umiejętnie się z nich korzysta. Śmieszą mnie ludzie, którzy np. nienawidzą swoich telefonów komórkowych, twierdząc, że czują się przez nie uwiązani jak na smyczy, śledzeni, prześladowani. Niewolnikiem technologii staje się człowiek zawsze z własnej winy, nie ma co winić skądinąd zmyślnego wynalazku za własne błędy. 

O czytnikach czytałam na długo przed pojawieniem się amazonowych Kindli i marzyło mi się, by doczekać chwili, gdy urządzenia tego rodzaju będą łatwo dostępne i przyjazne dla użytkownika, także pod względem ceny. Nic dziwnego, że na to czekałam. Jestem miłośniczką prozy Stanisława Lema, który w swojej twórczości przewidział istnienie takich urządzeń na długo przed ich wynalezieniem. Bardzo lubię to zdjęcie: 



Z zakupem zwlekałam jednak dość długo, nawet wtedy, gdy można już było ściągać Kindle do Polski, nie chciałam ulegać emocjom ani podjąć nieprzemyślanej decyzji. Czytnik kupiłam dopiero wtedy, gdy nasi znajomi, zapaleni podróżnicy, nabyli je sobie oboje i mogliśmy zobaczyć je na własne oczy, sprawdzić, jak działają i „czym to się je”. Tym, co przekonało mnie ostatecznie, była technologia zastosowana w Kindlu, dzięki której ekran czytnika nie świeci, nie męczy dodatkowo oczu. Pracuję sporo przy komputerze, nie chciałam dodawać sobie kolejnego obciążenia wzroku i jeszcze jednego źródła tak zwanego „niebieskiego światła”. 

Niedługo po zakupie inni członkowie rodziny też skusili się na czytniki, moja siostra, tata, mąż. Zostały one zakupione z mojego konta na Amazonie i są na nim nadal zarejestrowane, co okazało się mieć dodatkowe zalety. 

Czytnik od początku mnie zachwycił i do dzisiaj mi nie przeszło. Mam model obecnie już archaiczny, Kindle Keyboard, stosunkowo ciężki i większy od nowszych, z klawiaturką i zwykłym (niedotykowym) ekranem. Prędzej czy później będę musiała pewnie pomyśleć o nowszym, bo ten wieczny nie jest i zdarza mu się już czasem zacinać, ale jeszcze nie na tyle często, by było to uciążliwe. 

Na początku korzystałam z niego bardzo często i wydawało mi się nawet, że raczej nie będę już kupować książek papierowych. Wynikało to głównie z entuzjazmu początkującego. Cieszyło mnie, że można mieć tak wiele do czytania w tak niewielkim urządzeniu. I nadal cieszy, ale czas pokazał, że jednak książki papierowe mają swoje zalety i nadal nie tylko z nich korzystam, ale i kupuję. 

Autor zdjęcia: Patrick Tomasso
Z perspektywy tych pięciu lat z czytnikiem, jakie są moje spostrzeżenia co do zalet i wad takiego urządzenia i czytania książek w wersji elektronicznej? 

Zacznijmy od zalet. Przede wszystkim poręczność, wygoda, małe gabaryty urządzenia. Mogę go wsunąć do niewielkiej torebki, z łatwością zabrać do tramwaju czy pociągu. Idealnie sprawdza się w podróży. Bez bólu zabrałam go nawet ostatnio w góry, bo plecaka szczególnie nie obciążył, a przydał się, gdy przez cały dzień lało jak z cebra i nie dało się wystawić nosa ze schroniska. Czytam szybciej niż większość, więc czasem nawet na podróż pociągiem nie wystarcza mi jedna książka. I tu czytnik sprawuje się idealnie. 

Nie mam porównania z czytnikami innych firm, ale w przypadku Kindle'a komfort samego czytania jest porównywalny z tradycyjną książką, a czasem nawet większy. Chociażby dlatego, że można sobie swobodnie regulować wielkość czcionki. Wrażenie „papierowości” ekranu jest uderzające. Wielokrotnie używałam go na plaży, gdzie np. tablet chyba tak dobrze by sobie nie radził. Ekranik Kindla jest matowy i nie błyszczy w świetle słonecznym. 

Dodatkową zaletą zarejestrowania kilku czytników na jednym koncie okazała się możliwość przesyłania między urządzeniami książek czy dzielenia się również prenumeratą czasopisma. Legalnie rzecz jasna. Poza tym czasem podsyłają mi swoje ulubione książki elektroniczne koleżanki, wprawdzie słyszałam już różne teorie na ten temat, ale w moim pojęciu mieści się to w kategorii dozwolonego użytku, czyli jest analogiczne do wymieniania się książkami papierowymi z rodziną i przyjaciółmi. Nieodpłatnie rzecz jasna. Umieszczenie zakupionego e-booka w serwisie takim jak „chomikuj” to jednak inna sprawa, bo udostępnia się go już nie pojedynczym osobom z kręgu znajomych, a potencjalnie całemu internetowi. 

Kolejna cenna dla zaleta Kindle'a: łatwy dostęp do książek obcojęzycznych oraz tych, w odniesieniu do których wygasły już prawa autorskie. Dzięki temu niedawno po latach przeczytałam na przykład jedną z ulubionych książek z okresu dorastania, „Tajemniczego opiekuna” Jane Webster, w oryginale. Zakupiłam go za symboliczną kwotę, około dolara (zapewne koszt opracowania wersji elektronicznej). Cytaty z polskiej wersji zamieszczałam niedawno tutaj, nawiasem mówiąc. 

A wady? Są, oczywiście, że są. Tradycyjna książka nie wyładuje Ci się w trakcie czytania, w najlepszym momencie akcji. Wprawdzie Kindle szczycą się długą pracą baterii, od 4 do 6 tygodni, ale jednak czasem trzeba je ładować. Poza tym na czytniku nie cieszą zdjęcia, ilustracje, staranie wydawcy, by książka była po prostu piękna. Staje się tylko tekstem, czystą treścią i tylko na treści czytelnik się skupia, czytając ją w tej formie. 

Od czasu, gdy mam czytnik, bardziej doceniam pięknie wydane książki papierowe i bardziej irytują mnie te wydane niechlujnie i byle jak, bez serca i starania. Rozklejające się w locie, na topornym papierze, wydrukowane przypadkową czcionką. 

Raz wydrukowana książka na papierze, o ile wydawca się wysilił, może przetrwać nawet kilkaset lat, a czytnik trzeba co pewien czas wymieniać, bo jest urządzeniem zużywalnym, jak przekonałam się na własnej skórze. Mój zaczyna się zacinać, w zwykłej książce nic się nie zatnie, może tylko mózg czytelnika ;-) 

Nie za bardzo jednak rozumiem, skąd bierze się postawa pewnej pogardy do czytników i książek elektronicznych, którą przyjmują czasem niektórzy książkowi „tradycjonaliści”. Jakieś poczucie wyższości, duma, lekceważenie wobec tych „nowomodnych wynalazków”, historie złowieszcze o upadku ludzkości związanym z odejściem od czegoś tak fundamentalnego, jak papier. Prychanie, zrzędzenie i gorszenie się na bezduszność urządzenia. I największy grzech czytnika: nie pachnie. A książki na papierze pachną, rzekomo pięknie. Piękno rzecz względna. 

Czytam obecnie książki zarówno w wersji tradycyjnej, jak i elektronicznej. Nie wącham w żadnej, bo nigdy zapachu książek papierowych nie lubiłam. Mam bardzo wrażliwy węch, co bywa czasem uciążliwe i bez wąchania stęchłego papieru. Papierowe książki kupuję, gdy wiem, że będę chciała daną pozycję puścić po przeczytaniu w świat. Nie wszystkie osoby, z którymi wymieniam się lekturami, mają i lubią czytniki, więc książka tradycyjna lepiej sprawdza się w takim wypadku. Czasem praktyczniejsza jest jedna forma, czasem druga. I przecież jeszcze są audiobooki. Sama nie korzystam, ale czasem rozważam, czy by się nimi bardziej nie zainteresować. Mogłyby się przydać wtedy, gdy robię na drutach czy mam ręce zajęte pracami domowymi. 

Lubię i papier prawdziwy, i ten „wirtualny”, bo jest nośnikiem treści, opowieści. Jakie to ma znaczenie, czy wolisz czytać w takiej czy innej wersji? Ważne, że sprawia Ci to przyjemność. Bywa, że nie pamiętam, czy przeczytałam daną książkę za pomocą czytnika, czy też w formie tradycyjnej. Bo nie ma to znaczenia. Żadnego.

Jako tłumaczka, blogerka i pisarka żyję ze słów. Z ich czytania i pisania. Czasem tłumaczę dziennie nawet do 8 tysięcy słów. Po kilkunastu latach pracy wiem, że nie ma już dla mnie żadnego znaczenia, czy dane słowo przeczytam na ekranie czy na kartce papieru, wydrukowane czy nasmarowane ołówkiem lub długopisem. Słowo jest najważniejsze, reszta to tylko nośniki. Pisałam o tym pięć lat temu, wtedy, gdy przymierzałam się do kupienia czytnika, we wpisie Digitalizacja. Papier to przeżytek (a może luksus?). Zdania nie zmieniłam, a jedynie się w nim umocniłam. Nie widzę powodu, by wywyższać się z powodu przywiązania do tradycji czy też umiłowania nowoczesnych rozwiązań. Na jedno i drugie jest miejsce. 

Popularne posty z tego bloga

Memento vivere

Gdy w ostatnim wpisie dzieliłam się z Wami radością życia, w komentarzach słusznie zauważyliście, że takie podejście nie dla każdego jest oczywiste, proste, naturalne, wrodzone. Niektórzy muszą się go nauczyć czy też wyćwiczyć.  Czy można nauczyć się cieszyć z faktu, że oto widzimy narodziny nowego dnia, że dane nam jest przeżyć kolejną dobę? Sposobów na to jest wiele, myślę, że taka radość może przyjść na co najmniej dwa.  Pierwszy, dość brutalny i gwałtowny: przez doświadczenie własnej lub cudzej poważnej choroby, wypadku, otarcie się o śmierć lub utratę kogoś ważnego, bliskiego, kochanego, zachodzi proces uświadamiania sobie własnej śmiertelności, kruchości życia, jego ulotności, nieuchronności śmierci. Drugi: gdy ten sam proces następuje powoli, pod wpływem doświadczenia życiowego, upływu czasu, obserwacji świata i własnej refleksji.

Ajka Minimalistka - kolejny rozdział

Zgodnie z zapowiedzią rozpoczynam kolejny rozdział. Prosty blog - czyli to miejsce, niestety nie odpowiada już moim potrzebom. To znaczy nie odpowiada mi ta platforma, na której go piszę, blogspot. Jej niedostosowanie do moich obecnych wymagań nie tłumaczy oczywiście rzadkiej publikacji tekstów w ostatnich latach, ale prawdą jest, że na pewno nie pomagało w pisaniu. Nie ma co jednak szukać wymówek czy wytłumaczeń.  Prosty blog pozostaje tutaj, nie znika. Wiem, że są wśród Was osoby, które wciąż lubią wracać do starych wpisów. Jednak od teraz nowe treści będę publikować w nowym miejscu, do którego serdecznie Was zapraszam. Moje nowe blogowe gospodarstwo nazywa się Ajka Minimalistka i znajdziecie go pod tym adresem . Będą się tam pojawiać nie tylko wpisy, ale również w osobnej zakładce można znaleźć wszystkie odcinki podcastu, który nagrywam od kilku miesięcy.  Zapraszam, do poczytania, posłuchania i zobaczenia! 

Uniform minimalistki

Temat osobistego uniformu obracam w głowie już od kilku lat, co najmniej. Jednak jeszcze do niedawna nie czułam się gotowa na to, by ostatecznie zdefiniować go dla siebie. Owszem, wiedziałam, że ciągnie mnie w tym kierunku i że coraz bardziej zbliżam się do wprowadzenia go w życie na co dzień. Jednak jeśli obserwowaliście, być może, moje materiały o kolorowej szafie minimalistki na YouTube , w cyklu, w ramach którego zaprezentowałam całą swoją kapsułową garderobę na wszystkie pory roku, mogliście zauważyć, że wprawdzie mój styl i zestawy ubraniowe były już dość wyraziste i powtarzalne, trudno było by nazwać je uniformem.  Tak jednak się złożyło, że w międzyczasie zmieniłam tryb życia poprzez powrót do oprowadzania po Krakowie (już nie tylko po Wawelu, jak było parę lat temu), więc o wiele częściej wychodzę pracować poza dom. Oczywiście wymusiło to dostosowanie zawartości szafy i pewne jej uzupełnienia. A jednocześnie kilka ubrań z niej wywędrowało. Z powodu zużycia, ale też zmian