Przejdź do głównej zawartości

Moje wielkie greckie leniuchowanie

Nie jest łatwo wrócić do codziennego rytmu życia po miesięcznym urlopie, jak pewnie się domyślacie. Celowo nie piszę „do szarej codzienności”, bo moja codzienność na pewno szara nie jest, wręcz przeciwnie, mieni się barwami i radością. Lubię ją bardzo. Jednak wiadomo, przyjemniej jest wypoczywać i leniuchować niż pracować, nawet jeśli swoją pracę się lubi i daje ona człowiekowi wiele satysfakcji. 

Tym trudniej wrócić do swoich zwykłych spraw, że wakacje okazały się bardzo udanymi. Zarówno część andaluzyjska, spędzona z moją siostrą, jak i ta dłuższa, grecka, z mężem. Pierwsza była bardzo aktywna pod każdym względem, także fizycznym, wstawałyśmy bardzo wcześnie, dużo maszerowałyśmy. Wróciłam z niej zadowolona i pełna wrażeń, ale nie całkiem jeszcze zrelaksowana. 

Wyjazd do Grecji upłynął w znacznie spokojniejszym tempie. Wprawdzie pokonaliśmy długą trasę, ale niespiesznie. Najpierw do Aten samolotem, potem rejs promem na Santorini (osiem godzin, z zawijaniem do kilku portów na Cykladach, zapewniam, że to była dłuuuga podróż). Na wyspie spędziliśmy pięć dni, a następnie wróciliśmy na statek, tym razem ekspresowy, na Kretę. Tam dwa przystanki pośrednie, Iraklion i Elunda, i wreszcie ukochana miejscowość na południu Krety, do której jeździmy już od dziewięciu lat (a na Krecie byliśmy już w sumie kilkanaście razy). 

Nie będę Was zanudzać szczegółowymi opisami wyjazdu, bo czytanie o cudzych wakacjach w słońcu, gdy za oknem już jesień, chyba nie należy do szczególnych przyjemności. Więcej o atmosferze tej podróży powiedzą zapewne zdjęcia. Wspomnę tylko o jednym. Często dziwią się nam znajomi, czemu wciąż od lat jeździmy w te same miejsca. W tym czasie i za te same pieniądze moglibyśmy już pewnie zwiedzić parę kontynentów, a nie tylko kilka wybranych regionów południowej Europy.
Powodów jest kilka. Najważniejszym jest, że tak po prostu lubimy. Wracać do miejsc, w których czujemy się dobrze, by poznać je lepiej i przypomnieć sobie, dlaczego je polubiliśmy. Za każdym razem dodajemy jakiś nowy element, by jednak zobaczyć coś więcej. Tym razem np. tym nowym elementem były Ateny i Santorini, gdzie wprawdzie kiedyś już byliśmy, lecz tylko na chwilę. 

Dzięki temu, że podróżujemy w wolniejszym od standardowego tempie i wracamy w te same miejsca, poznajemy również ludzi, nie tylko zabytki i krajobrazy. Zawieramy znajomości, a nawet przyjaźnie. Dzięki temu właśnie na Krecie zostaliśmy teraz zaproszeni na wesele znajomego jako „przyjaciele rodziny”. I było to niezwykłe przeżycie. Byliśmy jedynymi cudzoziemcami wśród kilkuset Kreteńczyków, z których zaledwie kilka osób władało angielskim. Mimo ograniczonych możliwości komunikacyjnych bawiliśmy się jednak świetnie, do białego rana. Tańczyliśmy tradycyjne kreteńskie tańce, jedli pyszności i pili młode wino... Trudno doświadczyć czegoś tak prawdziwego, podróżując w tempie fast, zaliczając kolejne atrakcje z listy kontrolnej wszystkiego, co należy zobaczyć, będąc na/w...

I tym sposobem wreszcie dojrzałam do tego, by nauczyć się greckiego. Od podstaw, przynajmniej do poziomu komunikacyjnego. Wprawdzie do Grecji jeżdżę od kilkunastu lat, a nawet przez krótki czas tam pracowałam, lecz skutecznie unikałam nauki tego języka, bo zupełnie mi się nie podoba. Jednak teraz chcę to wreszcie zmienić, by w takich sytuacjach, jak opisana powyżej, móc swobodnie się porozumiewać nie tylko na migi i za pomocą szerokich uśmiechów. 

Mój powakacyjny rytm będzie więc nieco inny niż dotychczasowy, dochodzą do niego zajęcia z greckiego. Poza tym wracam do pracy, do pisania, do gimnastyki, do blogowania. Miło Was widzieć po wakacjach, cieszę się, że wróciłam!








Popularne posty z tego bloga

Memento vivere

Gdy w ostatnim wpisie dzieliłam się z Wami radością życia, w komentarzach słusznie zauważyliście, że takie podejście nie dla każdego jest oczywiste, proste, naturalne, wrodzone. Niektórzy muszą się go nauczyć czy też wyćwiczyć.  Czy można nauczyć się cieszyć z faktu, że oto widzimy narodziny nowego dnia, że dane nam jest przeżyć kolejną dobę? Sposobów na to jest wiele, myślę, że taka radość może przyjść na co najmniej dwa.  Pierwszy, dość brutalny i gwałtowny: przez doświadczenie własnej lub cudzej poważnej choroby, wypadku, otarcie się o śmierć lub utratę kogoś ważnego, bliskiego, kochanego, zachodzi proces uświadamiania sobie własnej śmiertelności, kruchości życia, jego ulotności, nieuchronności śmierci. Drugi: gdy ten sam proces następuje powoli, pod wpływem doświadczenia życiowego, upływu czasu, obserwacji świata i własnej refleksji.

Ajka Minimalistka - kolejny rozdział

Zgodnie z zapowiedzią rozpoczynam kolejny rozdział. Prosty blog - czyli to miejsce, niestety nie odpowiada już moim potrzebom. To znaczy nie odpowiada mi ta platforma, na której go piszę, blogspot. Jej niedostosowanie do moich obecnych wymagań nie tłumaczy oczywiście rzadkiej publikacji tekstów w ostatnich latach, ale prawdą jest, że na pewno nie pomagało w pisaniu. Nie ma co jednak szukać wymówek czy wytłumaczeń.  Prosty blog pozostaje tutaj, nie znika. Wiem, że są wśród Was osoby, które wciąż lubią wracać do starych wpisów. Jednak od teraz nowe treści będę publikować w nowym miejscu, do którego serdecznie Was zapraszam. Moje nowe blogowe gospodarstwo nazywa się Ajka Minimalistka i znajdziecie go pod tym adresem . Będą się tam pojawiać nie tylko wpisy, ale również w osobnej zakładce można znaleźć wszystkie odcinki podcastu, który nagrywam od kilku miesięcy.  Zapraszam, do poczytania, posłuchania i zobaczenia! 

Uniform minimalistki

Temat osobistego uniformu obracam w głowie już od kilku lat, co najmniej. Jednak jeszcze do niedawna nie czułam się gotowa na to, by ostatecznie zdefiniować go dla siebie. Owszem, wiedziałam, że ciągnie mnie w tym kierunku i że coraz bardziej zbliżam się do wprowadzenia go w życie na co dzień. Jednak jeśli obserwowaliście, być może, moje materiały o kolorowej szafie minimalistki na YouTube , w cyklu, w ramach którego zaprezentowałam całą swoją kapsułową garderobę na wszystkie pory roku, mogliście zauważyć, że wprawdzie mój styl i zestawy ubraniowe były już dość wyraziste i powtarzalne, trudno było by nazwać je uniformem.  Tak jednak się złożyło, że w międzyczasie zmieniłam tryb życia poprzez powrót do oprowadzania po Krakowie (już nie tylko po Wawelu, jak było parę lat temu), więc o wiele częściej wychodzę pracować poza dom. Oczywiście wymusiło to dostosowanie zawartości szafy i pewne jej uzupełnienia. A jednocześnie kilka ubrań z niej wywędrowało. Z powodu zużycia, ale też zmian