Zapowiedziałam ostatnio cykl wpisów o dążeniu do wewnętrznej równowagi, zadowolenia z życia i nauce szczęścia. Zacznę od określenia, co rozumiem przez poczucie szczęścia.
Jak zaznaczyłam ostatnio, dla mnie – na obecnym etapie – szczęście nie sprowadza się do samego zadowolenia z zewnętrznych okoliczności życiowych. Bo gdyby tak było, oznaczałoby to, że zmiana tych zewnętrznych warunków, np. choroba własna lub w rodzinie, wypadki losowe, niepowodzenia, pogorszenie sytuacji materialnej, zawód miłosny, odbierałaby mi go właściwie automatycznie.
Dla mnie szczęście to zachwyt samym faktem, że istnieję. Oddycham. To wystarczy. Taka krystaliczna radość, z tego powodu, że jestem. Przede wszystkim z tego, że dostałam tę szansę, by istnieć. Urodziłam się i wciąż jeszcze nie umarłam.
Wiem, jestem wręcz przekonana, że część z Was zgodzi się ze mną całkowicie, ale dla sporej grupy to, co napisałam powyżej, wyda się jakąś dziwaczną herezją albo odległą i niezrozumiałą abstrakcją. Na każdym kroku uczy się nas kojarzenia szczęścia z tym, co poza nami, i długo można by tłumaczyć, dlaczego tak się dzieje. A rzadko mówi się o tym, że szukać go na zewnątrz wręcz nie należy, lecz trzeba nauczyć się znajdować je w głębi serca.
Każdemu zdarzyło się chyba co najmniej raz doświadczyć takiego uczucia. Tej radości z istnienia. Być może stało się to w obliczu wyjątkowego piękna przyrody, na górskim szczycie albo w słoneczny dzień na wiosnę. A może w chwili emocjonalnego wzruszenia, w jakimś ważnym życiowym momencie. Oświadczyny, wyznanie miłości, narodziny dziecka. Myślę więc, że wiecie, o jakim uczuciu mówię.
Nauka szczęścia polega na tym, by dojść do etapu, gdy czujesz tę wielką radość przez cały czas. W każdej chwili swojego życia, nie tylko wtedy, gdy nastrajają cię do tego okoliczności wokół ciebie. Ja czuję to ciągle. Nawet gdy budzę się w środku nocy. Albo jadąc tramwajem. Albo wtedy, gdy wieszam pranie (a nie jest to wcale jakaś moja ukochana czynność).
Oczywiście to, co na zewnątrz nas, może bardzo wzmacniać wspomniane poczucie albo go osłabiać. Ale nie może go odbierać.
Jak dojść do tego, by czuć zachwyt istnieniem w każdej chwili życia? O tym pomówimy w kolejnych wpisach.
Agnieszka napisała w komentarzu pod poprzednim wpisem, że przydałaby się część warsztatowa do samodzielnego przerabiania w ramach tego cyklu. I to bardzo dobra sugestia, więc każdy wpis będzie zawierał propozycję małego ćwiczenia lub pytanie, na które będziecie mogli poszukać własnej odpowiedzi.
Zadanie na dzisiaj: pomyśl, jak często zdarza ci się czuć radość z faktu, że żyjesz. Czy zawsze jest to związane z tym, co się z tobą dzieje, gdzie i z kim jesteś, co ci się przytrafia? Co odbiera ci tę radość lub uniemożliwia jej odczuwanie? Dobrze byłoby, gdybyście sobie gdzieś notowali swoje refleksje, bo mogą się przydać na dalszym etapie rozważań.