Zawrotne nieraz tempo, w jakim zapełniają się nasze kosze na śmieci, od dawna mnie irytuje. Mamy dwa, jeden w łazience, w którym lądują odpady nadające się do recyklingu, a ten mniejszy w kuchni przyjmuje pozostałe śmieci oraz resztki organiczne. Poza tym przy naszym bloku jest też osobny kontener na szkło, do którego na bieżąco wynosimy butelki po winie i stłuczkę. Jednak gdy po raz pierwszy usłyszałam o koncepcji „zero waste”, czyli życia bezodpadowego, jeszcze nie wiedząc, o co tak naprawdę chodzi, zrazu nastawiłam się do niej negatywnie. Jakie zero odpadów?! Przecież to niemożliwe, na pewno nie w obecnych warunkach. Tym bardziej, że z dzieciństwa pamiętam, jak wyglądało ówczesne życie bezodpadowe (wychowywałam się na wsi, w naszym domu właściwie nie istniało coś takiego, jak śmieci, tzn. niemal wszystkie odpady w jakiś sposób się wykorzystywało), jakie były tamte realia i z czym wiązało się takie życie (ale o tym powiem szerzej przy innej okazji). Do kompletu przyszła informa
Po słonecznej stronie życia