Przejdź do głównej zawartości

Względność porażki i anioły w Lanckoronie

Miałam w planie kolejny wpis o ograniczaniu odpadów. I on powstanie, ale nie dzisiaj. Ostatnio coraz częściej tęsknię za pisaniem do Was, ale nie takim według planów i rozpiski tematów, lecz spontanicznym, jak na początku pisania bloga. Wtedy, gdy po prostu siadałam i pisałam, co mi w duszy grało, relacjonując na bieżąco różne wydarzenia i procesy z mojego życia. 

Wiecie, że pierwsze wpisy na blogu napisałam 8 lat temu, późną jesienią 2009 r.? Na samym początku nazywał się „Minimalistka” i prowadziłam go na platformie blox, ale szybko zorientowałam się, że nie jest ona wystarczająco funkcjonalna, jak na moje potrzeby, i przeniosłam się tutaj, na blogspot, czyli w objęcia wujka Gugla. To była dobra decyzja, bo do tej pory jest mi tu wygodnie i nie kusi mnie, by szukać innych rozwiązań. 

Wiele się wydarzyło od tamtego czasu, i w moim życiu, i tutaj, na łamach bloga. Było parę momentów zwątpienia, ostatni w tym roku, kiedy na pewien czas zawiesiłam publikowanie, nie będąc pewną, czy jeszcze będę w przyszłości to robić. Bo uważam, że lepiej nie pisać niż robić to na siłę. 

Jednak ta potrzeba powróciła, jak pisałam Wam niedawno. Gdy zaczęłam nagrywać materiały na kanał na YouTube, okazało się, że znów cieszy mnie wyrażanie siebie, mówienie o tym, co u mnie, co mnie zajmuje, nad czym aktualnie pracuję. A możliwość robienia tego za pomocą różnych mediów daje mnóstwo radości i satysfakcji. 

Od czasu, gdy wróciłam z wakacji na początku października, pracuję nad tym, by móc poświęcać więcej czasu na swoją działalność internetową i pisarską, bo w przyszłości chciałabym uczynić z nich podstawę swojego utrzymania, na razie jednak większość dochodów przynoszą mi tłumaczenia. Lubię swoją pracę, ale pisać lubię jeszcze bardziej. Nagrywanie filmów okazało się o wiele większą frajdą niż mogłam się spodziewać. A skoro i to, co piszę, i to, co nagrywam, spotyka się z pozytywnym odbiorem, tym większą mam radość z robienia obu tych rzeczy. 

Pewnie zapytacie, co z moją trzecią książką, skoro o tym mowa. Nie mam dobrych wieści, niestety. Książka powstała i jestem z niej zadowolona. Nie jest doskonała, ale moim zdaniem jest dobra. Ale... nie ukaże się. Pisałam ją we współpracy z drugą osobą. I okazało się na sam koniec, że nie możemy się ze współautorem dogadać, a różnice zdań co do ostatecznego kształtu dzieła nie pozwalają nam go wydać. Być może jeszcze wrócimy do tematu w przyszłości, ale w tej chwili to niemożliwe. Umowa z wydawnictwem została rozwiązana, zaliczka zwrócona. 

Wiem, że większość ludzi potraktowałaby to jako porażkę. Półtora roku spotkań, rozmów i pisania, a owoc tej pracy ląduje na razie w symbolicznej szufladzie (czytaj: na dysku komputera). Ja nie potrafię jednak w ten sposób patrzeć, raczej widzę w tej sytuacji wiele lekcji, które przydadzą się w przyszłości. Świetnie bawiłam się przy pisaniu, sporo nauczyłam i przekonałam, że potrafię pisać na różne tematy, nie tylko o minimalizmie i upraszczaniu. Nie mogę mieć pretensji do mojego współpracownika o to, że nie znaleźliśmy porozumienia. Cóż, książka na razie nie ujrzy światła dziennego. Miałam w planie przeznaczyć dochody z niej na wydanie kolejnej już własnym sumptem, bez udziału wydawnictw. Wprawdzie współpracę z Czarnym bardzo sobie chwalę, ale nie chcę już pracować na cudzy rachunek. Nie jest żadną tajemnicą i nie muszę Wam chyba mówić, jak niewielką część z ceny okładkowej otrzymuje sam autor (od około 10 do kilkunastu procent ceny hurtowej egzemplarza)? Cieszę się, że na początkowym etapie mojej drogi jako autorki mogłam uczyć się od najlepszych, jednak czas pójść własną drogą. 

Plany muszę zmodyfikować, ale ich nie porzuciłam. Mam pomysły na co najmniej kilka kolejnych książek. Siadam więc znów do pracy, ochłonąwszy już po emocjach związanych z powyżej opisaną sytuacją. Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, trzeba zakasać rękawy. Tym razem bez współautorów, bo na pewien czas spółek mam serdecznie dość ;-) I bez pomocy wydawnictwa, chociaż na pewno będę współpracować z jakimś redaktorem, bo moim zdaniem nie da się napisać dobrej książki bez pomocy surowego i wymagającego redaktora. 

Nie boję się pisać Wam szczerze o tym, że coś mi nie wyszło, bo uważam, że trzeba umieć przyznawać się do niepowodzeń tak samo, jak mówić bez fałszywej skromności o tym, co nam się udało zrealizować. Zresztą niepowodzenie to względne pojęcie, jak napisałam wyżej, nie uważam tej sytuacji za porażkę, raczej za potrzebną lekcję pokory wobec życia. Nie wszystko zawsze musi się udawać, kończyć się fajerwerkami, szampanem i pierwszym miejscem na podium. Czasem coś nie wychodzi i to naprawdę nie jest dramat, tragedia i koniec świata. Życie toczy się dalej, słońce świeci, a w moim sercu wciąż panuje wiosna, chociaż za oknami grudzień. A szampan i tak może być, chociażby z okazji braku okazji. Z czystej radości życia. 

Photo by 小胖 车 on Unsplash
Skoro o grudniu mowa... Gdybyście chcieli się ze mną spotkać i porozmawiać na dowolny temat, w najbliższy weekend będzie ku temu okazja w Lankoronie. Co roku o tej porze odbywa się tam zimowy festiwal „Anioł w miasteczku”. Od piątku do  niedzieli (w tym roku 8-10 XII). Tegoroczny program znajdziecie tutaj. W ramach festiwalu organizowane jest spotkanie ze mną w gospodarstwie agroturystycznym Leśny Ogród w niedzielę 10 XII o godz. 13:30. Natomiast w sobotę i niedzielę będę w tym samym miejscu dyżurować, jeśli ktoś będzie chciał podejść i porozmawiać ze mną w spokoju, prywatnie, przy kominku i kawie w godz. 10:30-12:00. I oczywiście mogę podpisać książki, które zresztą mają być też dostępne na miejscu do kupienia. Jeśli zawitacie do tego uroczego małopolskiego miasteczka, miło będzie się z Wami zobaczyć. 

Popularne posty z tego bloga

Memento vivere

Gdy w ostatnim wpisie dzieliłam się z Wami radością życia, w komentarzach słusznie zauważyliście, że takie podejście nie dla każdego jest oczywiste, proste, naturalne, wrodzone. Niektórzy muszą się go nauczyć czy też wyćwiczyć.  Czy można nauczyć się cieszyć z faktu, że oto widzimy narodziny nowego dnia, że dane nam jest przeżyć kolejną dobę? Sposobów na to jest wiele, myślę, że taka radość może przyjść na co najmniej dwa.  Pierwszy, dość brutalny i gwałtowny: przez doświadczenie własnej lub cudzej poważnej choroby, wypadku, otarcie się o śmierć lub utratę kogoś ważnego, bliskiego, kochanego, zachodzi proces uświadamiania sobie własnej śmiertelności, kruchości życia, jego ulotności, nieuchronności śmierci. Drugi: gdy ten sam proces następuje powoli, pod wpływem doświadczenia życiowego, upływu czasu, obserwacji świata i własnej refleksji.

Ajka Minimalistka - kolejny rozdział

Zgodnie z zapowiedzią rozpoczynam kolejny rozdział. Prosty blog - czyli to miejsce, niestety nie odpowiada już moim potrzebom. To znaczy nie odpowiada mi ta platforma, na której go piszę, blogspot. Jej niedostosowanie do moich obecnych wymagań nie tłumaczy oczywiście rzadkiej publikacji tekstów w ostatnich latach, ale prawdą jest, że na pewno nie pomagało w pisaniu. Nie ma co jednak szukać wymówek czy wytłumaczeń.  Prosty blog pozostaje tutaj, nie znika. Wiem, że są wśród Was osoby, które wciąż lubią wracać do starych wpisów. Jednak od teraz nowe treści będę publikować w nowym miejscu, do którego serdecznie Was zapraszam. Moje nowe blogowe gospodarstwo nazywa się Ajka Minimalistka i znajdziecie go pod tym adresem . Będą się tam pojawiać nie tylko wpisy, ale również w osobnej zakładce można znaleźć wszystkie odcinki podcastu, który nagrywam od kilku miesięcy.  Zapraszam, do poczytania, posłuchania i zobaczenia! 

Uniform minimalistki

Temat osobistego uniformu obracam w głowie już od kilku lat, co najmniej. Jednak jeszcze do niedawna nie czułam się gotowa na to, by ostatecznie zdefiniować go dla siebie. Owszem, wiedziałam, że ciągnie mnie w tym kierunku i że coraz bardziej zbliżam się do wprowadzenia go w życie na co dzień. Jednak jeśli obserwowaliście, być może, moje materiały o kolorowej szafie minimalistki na YouTube , w cyklu, w ramach którego zaprezentowałam całą swoją kapsułową garderobę na wszystkie pory roku, mogliście zauważyć, że wprawdzie mój styl i zestawy ubraniowe były już dość wyraziste i powtarzalne, trudno było by nazwać je uniformem.  Tak jednak się złożyło, że w międzyczasie zmieniłam tryb życia poprzez powrót do oprowadzania po Krakowie (już nie tylko po Wawelu, jak było parę lat temu), więc o wiele częściej wychodzę pracować poza dom. Oczywiście wymusiło to dostosowanie zawartości szafy i pewne jej uzupełnienia. A jednocześnie kilka ubrań z niej wywędrowało. Z powodu zużycia, ale też zmian