W poprzednim wpisie obiecałam, że napiszę Wam, jak radzę sobie z kwestią zmiennego natężenia pracy w ramach własnej działalności i czy nie odczuwam czasem skutków braku poczucia bezpieczeństwa z tym związanego.
Prawdą jest, że pracując jako wolny strzelec nie jestem w stanie dokładnie przewidzieć swoich dochodów w danym miesiącu. Raczej orientacyjne widełki niż dokładną sumę. Faktycznie na samym początku prowadzenia działalności bardzo mnie to stresowało. Na etacie miałam przecież zagwarantowaną wysokość wynagrodzenia, a dzięki systemowi premii zazwyczaj na koncie lądowała wyższa kwota, jeśli tylko w danym miesiącu nie brałam dłuższego urlopu, który spowodowałby, że nie udałoby się wypracować nadwyżki. Właśnie z powodu tej niepewności wynagrodzenia zajęłam się też oprowadzaniem po mieście i Wawelu. To miało być zabezpieczenie na wypadek, gdyby tłumaczenia nie wystarczały na utrzymanie się.
Jednak po kilku latach przekonałam się, że taka sytuacja raczej mi nie grozi. Gdy odchodziłam z biura, miałam już przecież solidne doświadczenie jako tłumacz i weryfikator (czyli osoba sprawdzająca pracę innych tłumaczy). Jednak moim najważniejszym atutem oprócz doświadczenia okazała się znajomość trzech języków obcych i umiejętność tłumaczenia z nich. To właśnie odróżnia mnie od wielu moich kolegów po fachu, z których wielu zna tylko jeden język i przez to dostają o wiele mniej zleceń niż ja. Nie zrozumcie mnie źle, nie próbuję się przechwalać, zresztą przecież to nie jest coś szczególnie niezwykłego. Nie moją jest zasługą to, że odziedziczyłam zdolności językowe po przodkach ani też fakt, że rodzice bardzo mocno wspierali mnie i zachęcali do edukacji. Dzięki temu mogłam na etapie szkoły średniej i studiów skupić się na nauce, co, jak widać, po latach procentuje. Francuski doszlifowywałam i zdawałam egzaminy DALF, już pracując.
Dywersyfikacja źródeł zarobku, to właśnie jest moje zabezpieczenie obecnie. Gdy nie ma zleceń z angielskiego, pojawiają się hiszpańskie i francuskie (zresztą z angielskiego tłumaczę stosunkowo najrzadziej). W tej chwili jestem podwykonawcą kilku firm, z jedną współpracuję przez większość czasu, a z pozostałymi sporadycznie. Gdy u jednych panuje flauta, znajdzie się coś u pozostałych.
W praktyce częściej jednak muszę uważać, by nie nabrać za dużo pracy w stosunku do możliwości czasowych, chęci i potrzeb. Czasem po prostu trzeba uprzejmie odmówić, by nie zapracować się na amen. Oczywiście zawsze odmowie towarzyszy lekki niepokój: czy się nie obrażą? Jeśli będę często odmawiać, czy nie poszukają sobie innych podwykonawców? Toteż gdy odrzucam propozycję zlecenia, staram się poinformować zleceniodawcę, dlaczego muszę z niego zrezygnować (np. mam już inne duże zlecenie od niego do zrobienia, zaplanowany wyjazd, pracuję nad książką), a od czasu do czasu przyjmuję jednak więcej pracy niż potrzebuję, by pokazać dobrą wolę, chęć współpracy i dyspozycyjność.
![]() |
https://unsplash.com/@freestocks |
Wypracowałam jednak kilka zasad, od których staram się nie robić wyjątków: nie pracuję w weekendy. Może się zdarzyć raz na kilka miesięcy, że z powodu wyjątkowej atrakcyjności zlecenia postanawiam jednak pracować w sobotę i ewentualnie w niedzielę, ale z założeniem, że odbiję to sobie w innym terminie i zrobię sobie wolne w trakcie tygodnia roboczego.
Na wiadomości związane z pracą przesłane po godz. 17:30 odpisuję dopiero następnego dnia roboczego rano. Czyli na e-mail wysłany o godz. 21:00 w piątek (a zdarzają się takie) odpowiem dopiero w poniedziałek około godz. 7:00 rano. Dlaczego? Dla higieny. I po to, by nie popierać takich zachowań.
Nie zabieram ze sobą pracy na wakacje ani na wyjazdy weekendowe. Wolne to wolne, jeśli mam z niego w pełni skorzystać, nie mogę myśleć o pracy ani tym bardziej jej w tym czasie wykonywać.
Jest jeszcze jedna kwestia: skoro nie jestem w stanie dokładnie przewidywać swoich zarobków, tym bardziej muszę trzymać dyscyplinę wydatków i oszczędności. Składki na ZUS i rachunki trzeba opłacać niezależnie od tego, czy w danym miesiącu na koncie pojawiło się wynagrodzenie, czy nie. A przecież nie wszyscy zleceniodawcy rozliczają się terminowo. Staram się być na to przygotowaną, ale nie będę Wam kłamać, że nigdy nie skorzystałam ze wsparcia męża. Staram się jednak, by zdarzało się to jak najrzadziej. Nie lubię go o to prosić, bo traktuję to jako oznakę niedostatecznie dobrego planowania, ale przecież nie ma co udawać, że zawsze wszystko mi się udaje. Bo tak nie jest. Jednak gdy już się tak dzieje (tzn. muszę poprosić R. o finansowe wsparcie), zastanawiam się, czy mogłam uniknąć takiej sytuacji i wcześniej ją przewidzieć. Czy to mój własny błąd, czy też sprawa losowa?
Poza tym istotne jest planowanie urlopów i wolnych dni. Za nie nikt mi przecież nie płaci, więc planując sobie wakacje, muszę też zadbać o to, by wcześniej zarobić odpowiednio więcej. Dlatego w niektórych okresach z własnej woli pracuję więcej, dłużej i mniej grymaszę, akceptując zlecenia, by przygotować się finansowo do czasu bezzarobkowego. Za to mogę sobie planować dłuższe urlopy, jeśli tylko uda się na nie zarobić. Wspominałam już chyba, że w ostatnich latach moje wakacje trwały średnio w sumie około miesiąca w skali roku, a bywa, że robię sobie jeszcze krótsze przerwy w międzyczasie, na przykład przedłużone weekendy czy wolne dni w środku tygodnia. Ale to ma swoją cenę, o której już pisałam. Takie luksusy wymagają dyscypliny finansowej i czasowej, dobrej organizacji w pracy i poza nią.
Im więcej o tym wszystkim piszę, tym bardziej dociera do mnie, że praca na własny rachunek bardzo wiele dobrego mnie nauczyła, chociaż po drodze na pewno popełniałam wiele błędów (i nadal zdarza mi się je popełniać). Nie napisałam Wam jeszcze o wielu kwestiach, chociażby o tym, jak w tym wszystkim znajduję czas na pisanie książek, blogowanie, nagrywanie na YT, życie rodzinne i towarzyskie, sport, korzystanie z dóbr kultury, lenistwo... Jak zapowiadałam ostatnio, ciąg dalszy nastąpi.