Przejdź do głównej zawartości

Moja szefowa to wredna zołza

Wiecie, że właśnie mija siedem lat od momentu, gdy podjęłam decyzję o odejściu z etatu i rozpoczęciu pracy na własny rachunek? Doskonale pamiętam dzień, w którym odbyłam ostateczną rozmowę z szefem, bo zaraz po niej wyszłam wcześniej z pracy, by pojechać na pogrzeb ojca mojej dobrej koleżanki. Było mroźno i jechałam przez całe miasto autobusem, rozmyślając o tym, czy na pewno dobrze zrobiłam i czy nie będę kiedyś żałować zrezygnowania z przyzwoicie płatnej pracy w ulubionym zawodzie i wśród sympatycznych ludzi. 

Stali czytelnicy znają tę historię i wiedzą zapewne, że nie żałuję tej decyzji. Mniej więcej raz na rok pisuję o tym, jak mi się żyje jako wolnemu strzelcowi. W zeszłym roku obiecywałam zresztą, że będę więcej pisać o realiach pracy na własny rachunek w tym wpisie i nie wywiązałam się do tej pory z obietnicy. Zeszły rok był przełomowy, jeśli chodzi o moją obecność w sieci. Był zastój, było ciężko, ale udało się odwrócić kartę i rozpocząć nowy rozdział. Nie będę więc tłumaczyć się z tego, czego nie zrobiłam, ale jeśli temat nadal Was ciekawi, na pewno będę do niego wracać wielokrotnie i z przyjemnością. 

Photo by BRUNO CERVERA on Unsplash

Po raz kolejny chciałam jednak podkreślić dwie kwestie. Po pierwsze: jestem bardzo zadowolona ze swojego wyboru i cieszę się, że miałam wtedy dość odwagi, by go dokonać, oraz wsparcie psychiczne najbliższych osób. Znajomi chyba nie do końca rozumieli, czemu robię coś tak szalonego (ich zdaniem), ale wiedziałam, że oni nie muszą tego rozumieć, jeśli tylko ja sama wiem, dlaczego podejmuję taką właśnie decyzję. Po drugie: po siedmiu latach własnej działalności nadal jestem w pełni przekonana, że nie jest to właściwa opcja dla każdego. I całkowicie rozumiem, dlaczego Kasia z bloga Droga do minimalizmu wróciła niedawno do pracy na etacie po epizodzie freelancerki, o czym opowiada we wpisie Dostałam pracę! (i super, że pisze o tym tak szczerze!). W żadnej dziedzinie życia nie ma rozwiązań uniwersalnych i idealnych dla wszystkich. Jesteśmy różni i mamy odmienne potrzeby, możliwości, predyspozycje. Ostatnią rzeczą, do której bym Was namawiała, to rzucanie etatu bez względu na okoliczności, bo przecież „praca na własny rachunek to najlepsza droga do szczęścia”. Tak, ale też i nie, jak powiedziałby pewien wygadany pingwin-komandos (miłośnicy kreskówek wiedzą, o kim mowa).

Natomiast każdy dzień tych siedmiu lat był potwierdzeniem, że to jest najlepsza opcja dla mnie. Pod każdym względem. Co nie oznacza oczywiście, że nie miewam takich chwil, gdy naprawdę szczerze nie chce mi się „iść do roboty” (czytaj: włączyć komputera). Życie to nie jest bajka o cukrowej wacie i momentami nawet najbardziej ulubiona praca pod słońcem wychodzi człowiekowi bokiem. I czasem nie cierpię szefowej za to, że jednak każe zwlec mi się z łóżka i włączyć ów komputer, pomimo tego, że wolałabym sobie pospać do południa. Wredna zołza! Tyle, że przynajmniej czasem pozwala mi pójść do biura (czyli do pokoju dziennego) w szlafroku. Chyba jednak nie jest taka straszna, jak się wydaje ;-)

Bycie swoją własną szefową wymaga dyscypliny, organizacji i ogólnego dobrego „ogarnięcia się”. W tej chwili jest z tym u mnie bardzo dobrze, ale wciąż jeszcze znajduję punkty do dopracowania. Urok własnej działalności polega między innymi na tym, że mogę szybko wdrażać korekty, kiedy widzę, że coś wymaga ulepszenia i nie muszę w tym procesie uwzględniać innych osób, ustalonych procedur czy przyjętych w danej firmie praktyk. 

Największą zaletą pracy na własny rachunek z mojego punktu widzenia jest wolność i możliwość ciągłego rozwoju. Po 7 latach etatu czułam, że w tamtej firmie nie miałam już właściwie niczego do nauczenia. Po 7 latach pracy jako wolny strzelec nadal uczę się nowych rzeczy każdego dnia. A dla mnie to bardzo ważne. Chcę jak najlepiej wykorzystywać swoje możliwości w każdej dziedzinie życia, nie tylko w pracy. A bez ciągłej nauki (szeroko pojmowanej) nie ma rozwoju. 

A Wy wolicie pracę na etacie czy na własny rachunek? Może spróbowaliście niezależności i jednak Wam nie pasowała? Może marzycie o własnej działalności, ale nie macie odwagi lub możliwości, by ją rozpocząć? Napiszcie mi również, czy chcielibyście, bym napisała o jakimś konkretnym aspekcie pracy wolnego strzelca. 

Popularne posty z tego bloga

Memento vivere

Gdy w ostatnim wpisie dzieliłam się z Wami radością życia, w komentarzach słusznie zauważyliście, że takie podejście nie dla każdego jest oczywiste, proste, naturalne, wrodzone. Niektórzy muszą się go nauczyć czy też wyćwiczyć.  Czy można nauczyć się cieszyć z faktu, że oto widzimy narodziny nowego dnia, że dane nam jest przeżyć kolejną dobę? Sposobów na to jest wiele, myślę, że taka radość może przyjść na co najmniej dwa.  Pierwszy, dość brutalny i gwałtowny: przez doświadczenie własnej lub cudzej poważnej choroby, wypadku, otarcie się o śmierć lub utratę kogoś ważnego, bliskiego, kochanego, zachodzi proces uświadamiania sobie własnej śmiertelności, kruchości życia, jego ulotności, nieuchronności śmierci. Drugi: gdy ten sam proces następuje powoli, pod wpływem doświadczenia życiowego, upływu czasu, obserwacji świata i własnej refleksji.

Ajka Minimalistka - kolejny rozdział

Zgodnie z zapowiedzią rozpoczynam kolejny rozdział. Prosty blog - czyli to miejsce, niestety nie odpowiada już moim potrzebom. To znaczy nie odpowiada mi ta platforma, na której go piszę, blogspot. Jej niedostosowanie do moich obecnych wymagań nie tłumaczy oczywiście rzadkiej publikacji tekstów w ostatnich latach, ale prawdą jest, że na pewno nie pomagało w pisaniu. Nie ma co jednak szukać wymówek czy wytłumaczeń.  Prosty blog pozostaje tutaj, nie znika. Wiem, że są wśród Was osoby, które wciąż lubią wracać do starych wpisów. Jednak od teraz nowe treści będę publikować w nowym miejscu, do którego serdecznie Was zapraszam. Moje nowe blogowe gospodarstwo nazywa się Ajka Minimalistka i znajdziecie go pod tym adresem . Będą się tam pojawiać nie tylko wpisy, ale również w osobnej zakładce można znaleźć wszystkie odcinki podcastu, który nagrywam od kilku miesięcy.  Zapraszam, do poczytania, posłuchania i zobaczenia! 

Uniform minimalistki

Temat osobistego uniformu obracam w głowie już od kilku lat, co najmniej. Jednak jeszcze do niedawna nie czułam się gotowa na to, by ostatecznie zdefiniować go dla siebie. Owszem, wiedziałam, że ciągnie mnie w tym kierunku i że coraz bardziej zbliżam się do wprowadzenia go w życie na co dzień. Jednak jeśli obserwowaliście, być może, moje materiały o kolorowej szafie minimalistki na YouTube , w cyklu, w ramach którego zaprezentowałam całą swoją kapsułową garderobę na wszystkie pory roku, mogliście zauważyć, że wprawdzie mój styl i zestawy ubraniowe były już dość wyraziste i powtarzalne, trudno było by nazwać je uniformem.  Tak jednak się złożyło, że w międzyczasie zmieniłam tryb życia poprzez powrót do oprowadzania po Krakowie (już nie tylko po Wawelu, jak było parę lat temu), więc o wiele częściej wychodzę pracować poza dom. Oczywiście wymusiło to dostosowanie zawartości szafy i pewne jej uzupełnienia. A jednocześnie kilka ubrań z niej wywędrowało. Z powodu zużycia, ale też zmian