Przejdź do głównej zawartości

Wolny strzelec całodobowo

W ostatnim wpisie na temat pracy na własny rachunek pytałam Was, czy chcielibyście, bym napisała o jakichś konkretnych aspektach takiej działalności. Ola, autorka bloga Miej klasę, zadała kilka dobrych pytań, odpowiedź na które w pełni zasługuje na osobny post. 
Ola pyta:

Ciekawi mnie, jak jest w Twoim przypadku z samodyscypliną i systematycznością (praktyczne sposoby), jak wygląda Twój przeciętny dzień/tydzień pracy? Trzymasz się narzuconej sobie rutyny czy raczej pracujesz zrywami? Czy Twoja praca w charakterze tłumacza różni się w tej kwestii od pisania książek? Jakie korekty wprowadziłaś na przestrzeni lat w tym systemie pracy? Wiele przykładów z książki "Codzienne rytuały. Jak pracują wielkie umysły" pokazuje, że właśnie praca nieograniczona biurowymi godzinami i sztywnymi zasadami powoduje, że trzeba samemu narzucić sobie jakieś ramy, np. wstaję o 8:00, o 9:00 siadam do komputera, pracuję cztery godziny, potem obiad itd. Oraz druga sprawa: jak radzisz sobie z różnym natężeniem zleceń i związanym z tym poczuciem bezpieczeństwa? Czasami trzeba odmówić (obawa, że klient się zniechęci i już nie wróci?), a czasami być może przydałoby się więcej pracy?

Zacznijmy od tego, że na początku po odejściu z biura najbardziej obawiałam się tego, że pracując samodzielnie, nie będę w stanie wystarczająco zarabiać. Dlatego odświeżyłam wtedy uprawnienia przewodnika po Krakowie, by móc łączyć dwa zawody i w razie czego uzupełniać braki w budżecie tym drugim zajęciem (wprawdzie sezonowym, ale ciekawym i satysfakcjonującym). Dlatego pierwszy rok, a może nawet dwa lata, były czasem bardzo intensywnym. Cieszyłam się z tego, że mogę sama zarządzać swoim harmonogramem i próbowałam robić dosłownie wszystko. Oprowadzać, tłumaczyć, nadrabiać zaległości towarzyskie i rodzinne, podróżować, pisać bloga... Najtrudniej było mi zorganizować się w pracy tłumacza. Miałam często kłopoty z oszacowaniem ilości czasu potrzebnego na dane zlecenie. Czasami zbyt swobodnie podchodziłam do wyznaczonego terminu oddania i za późno zabierałam się do pracy. W efekcie bywało, że musiałam siedzieć po nocach, pracować w weekendy. Oczywiście generowało to stres. I frustrację, przecież nie tak to sobie wyobrażałam, rezygnując z etatu. Jednocześnie roczne zeznanie podatkowe wykazało, że poziom moich dochodów zauważalnie spadł. Co oznaczało, że prawdopodobnie powinnam zastanowić się nad swoją wydajnością, organizacją czasu i samodyscypliną. Owszem, byłam w dalszym ciągu bardzo zadowolona ze swojej decyzji, ale wiedziałam, że na dłuższą metę tak to wyglądać nie powinno. 
Photo by Kevin Bhagat on Unsplash
Stopniowo wprowadzałam zmiany. Dość szybko ograniczyłam oprowadzanie do samego Zamku na Wawelu i przyjęłam zasadę, że nie przyjmuję propozycji pracy weekendowej. Postanowiłam, że również z czasem postaram się mieć całkowicie wolne weekendy, także od tłumaczeń.

Rzecz jasna to nie stało się z dnia na dzień. Zdarzało mi się wciąż popełniać błędy w szacowaniu ilości pracy i potrzebnego na nią czasu, ale za każdym razem starałam się wyciągać z nich wnioski, analizować, co i dlaczego zrobiłam źle. Czy to ja nieprawidłowo oceniłam sytuację, czy też nie byłam w stanie przewidzieć tego, że potrzebuję więcej czasu na dane zlecenie? Bywa, że z pozoru łatwe tłumaczenie okazuje się śmierdzącym jajem, kryjącym w sobie trudną do przerobienia zawartość. Czasem płynnie tłumaczy się kilkanaście stron, by na samym końcu trafić na kilka zdań nafaszerowanych jakimś niszowym słownictwem branżowym i człowiek brnie przez te parę zdań jak przez śnieg po pas, a termin oddania dyszy mu w kark. Dlatego nie jest dobrze nie mieć żadnego marginesu czasowego i pracować na styk. 

Powiem Wam, jak sytuacja wygląda teraz i jakie sobie wyznaczyłam ramy i zasady. Zaznaczam, że to jest schemat, który sprawdza się w moim przypadku i jest dostosowany do mojego charakteru, upodobań i okoliczności życiowych, ale nie ma żadnej gwarancji, że będzie działał dla każdego. Jak już pisałam, nie ma jednego modelu dobrego dla wszystkich. Jeśli komuś lepiej pracuje się po południu i wieczorem (albo tego wymaga charakter pracy), trzeba będzie inaczej się zorganizować. 

Obecnie mój tydzień pracy jest 5-dniowy. Rozkład dnia zależy od tego, czy mój mąż jest na miejscu, czy też na wyjeździe służbowym (co zdarza się często). Gdy Robert jest w domu, chodzi do biura, więc wstajemy razem (około godz. 5:30). Jemy razem śniadanie, a po wyjściu R. ogarniam poranną toaletę, zmywanie, ścielenie łóżka itp. Zwykle do pracy siadam około godz. 7:30-8:00 i zazwyczaj pracuję do około 15:00, kiedy zabieram się za przygotowanie obiadu, który jemy około 16:00. Czasem wracam do komputera po obiedzie, ale staram się, by nie siedzieć „w biurze” dłużej niż do około 17:30-18:00. Obecnie jednak zdarza się to rzadko, czyli po obiedzie już nie pracuję. 

Gdy R. jest na wyjeździe, nie ma powodu, bym wstawała tak wcześnie i zaczynam dzień bliżej godziny siódmej. Wtedy „idę do pracy” na około 8:30-9:00, a kończę około godz. 16:00-16:30. 

W czasie pracy robię sobie krótkie przerwy: na zrobienie herbaty lub kawy, na nastawienie i powieszenie prania. Sporadycznie na krótką drzemkę (jakoś przestałam ich potrzebować). Unikam przeglądania internetu w celach nie związanych z pracą w godzinach na nią wyznaczonych (zdarza się, ale rzadko). Na zaglądanie na YT, Facebooka itp. pozwalam sobie rano przed rozpoczęciem dnia roboczego lub wieczorem, w ramach relaksu, albo w pociągu lub tramwaju.

Bywa, że przed południem lub w okolicach południa wychodzę na zakupy lub załatwić jakieś sprawy na mieście. Zwłaszcza wtedy, gdy jest przyjemna pogoda, by móc z niej chociaż trochę skorzystać. 

Jak to jest z moją samodyscypliną i systematycznością? Teraz bardzo dobrze, ale nie zawsze tak było. Jak wspomniałam wcześniej, na początku pracowałam raczej zrywami. Byłam o wiele mniej skupiona podczas pracy, zaglądałam często na różne niepotrzebne strony internetowe, robiłam sobie dłuższe przerwy, gorzej organizowałam czas, a poza tym z obawy o niedostateczne zarobki rozpraszałam się innymi zajęciami (pracą przewodnika), które pochłaniały czas i często dezintegrowały mi cały plan dnia, nie przynosząc za to dostatecznej rekompensaty finansowej. 

Z czasem uświadomiłam sobie, że nie da się robić wszystkiego i łapać wielu srok na raz za ogon. Zdecydowałam, że lepiej będzie zrezygnować ze zleceń na oprowadzanie, bo chociaż ciekawe, zabierały mi czas na to, co przynosi mi jeszcze więcej satysfakcji i konkretne, przewidywalne zarobki. Jasne było dla mnie, że lepiej jest wyznaczyć sobie wyraźne ramy czasowe, w których będę pracować, by nie kończyło się to spędzaniem prawie całej doby na tłumaczeniu. Zrozumiałam, że rozpraszając się i zajmując głupstwami podczas pracy robię sobie na złość, bo przecież mogłabym o wiele szybciej „odrobić się” i przejść do innych ważnych dla mnie zajęć (np. pisania bloga). To w największym stopniu zmobilizowało mnie do koncentrowania się tylko i wyłącznie na pracy w tych godzinach, które na nią sobie wyznaczam. 

Nie wyczerpałam dzisiaj tematu, sporo mam Wam jeszcze do opowiedzenia. Chociażby o tym, kiedy robię wyjątki od wyznaczonych zasad. Jak radzę sobie z lękiem przed brakiem zleceń, czy i w jaki sposób zdarza mi się odmawiać propozycji tłumaczenia? Co z wakacjami, przedłużonymi weekendami etc.? Czym różni się pisanie książek od tłumaczenia i w jaki sposób organizuję sobie wtedy czas? O tym wszystkim w następnym wpisie lub wpisach, a jeśli będziecie mieli więcej konkretnych pytań, zapraszam do ich zadawania, a Oli dziękuję za superpytania. Do szybkiego poczytania!

Popularne posty z tego bloga

Ajka Minimalistka - kolejny rozdział

Zgodnie z zapowiedzią rozpoczynam kolejny rozdział. Prosty blog - czyli to miejsce, niestety nie odpowiada już moim potrzebom. To znaczy nie odpowiada mi ta platforma, na której go piszę, blogspot. Jej niedostosowanie do moich obecnych wymagań nie tłumaczy oczywiście rzadkiej publikacji tekstów w ostatnich latach, ale prawdą jest, że na pewno nie pomagało w pisaniu. Nie ma co jednak szukać wymówek czy wytłumaczeń.  Prosty blog pozostaje tutaj, nie znika. Wiem, że są wśród Was osoby, które wciąż lubią wracać do starych wpisów. Jednak od teraz nowe treści będę publikować w nowym miejscu, do którego serdecznie Was zapraszam. Moje nowe blogowe gospodarstwo nazywa się Ajka Minimalistka i znajdziecie go pod tym adresem . Będą się tam pojawiać nie tylko wpisy, ale również w osobnej zakładce można znaleźć wszystkie odcinki podcastu, który nagrywam od kilku miesięcy.  Zapraszam, do poczytania, posłuchania i zobaczenia! 

Memento vivere

Gdy w ostatnim wpisie dzieliłam się z Wami radością życia, w komentarzach słusznie zauważyliście, że takie podejście nie dla każdego jest oczywiste, proste, naturalne, wrodzone. Niektórzy muszą się go nauczyć czy też wyćwiczyć.  Czy można nauczyć się cieszyć z faktu, że oto widzimy narodziny nowego dnia, że dane nam jest przeżyć kolejną dobę? Sposobów na to jest wiele, myślę, że taka radość może przyjść na co najmniej dwa.  Pierwszy, dość brutalny i gwałtowny: przez doświadczenie własnej lub cudzej poważnej choroby, wypadku, otarcie się o śmierć lub utratę kogoś ważnego, bliskiego, kochanego, zachodzi proces uświadamiania sobie własnej śmiertelności, kruchości życia, jego ulotności, nieuchronności śmierci. Drugi: gdy ten sam proces następuje powoli, pod wpływem doświadczenia życiowego, upływu czasu, obserwacji świata i własnej refleksji.

Uniform minimalistki

Temat osobistego uniformu obracam w głowie już od kilku lat, co najmniej. Jednak jeszcze do niedawna nie czułam się gotowa na to, by ostatecznie zdefiniować go dla siebie. Owszem, wiedziałam, że ciągnie mnie w tym kierunku i że coraz bardziej zbliżam się do wprowadzenia go w życie na co dzień. Jednak jeśli obserwowaliście, być może, moje materiały o kolorowej szafie minimalistki na YouTube , w cyklu, w ramach którego zaprezentowałam całą swoją kapsułową garderobę na wszystkie pory roku, mogliście zauważyć, że wprawdzie mój styl i zestawy ubraniowe były już dość wyraziste i powtarzalne, trudno było by nazwać je uniformem.  Tak jednak się złożyło, że w międzyczasie zmieniłam tryb życia poprzez powrót do oprowadzania po Krakowie (już nie tylko po Wawelu, jak było parę lat temu), więc o wiele częściej wychodzę pracować poza dom. Oczywiście wymusiło to dostosowanie zawartości szafy i pewne jej uzupełnienia. A jednocześnie kilka ubrań z niej wywędrowało. Z powodu zużycia, ale też zmian