Przejdź do głównej zawartości

Brzydkie słowo „kreatywność”

W poprzednich wpisach opowiedziałam Wam pokrótce, jak wygląda moje życie jako osoby pracującej na własny rachunek, oraz jakie zmiany w organizacji pracy wprowadzałam w miarę nabywania doświadczenia. Sporo było mowy o dyscyplinie i koncentracji. Dzisiaj chciałabym Wam napisać, dlaczego przykładam dużą wagę do tego, by nie poświęcać na pracę więcej czasu niż potrzeba, i dlaczego wyznaczam sobie ramy czasowe, w których staram się mieścić najlepiej, jak tylko to możliwe. 

Praca na etacie miała wiele zalet, ale też miała dla mnie kilka zasadniczych wad. Po pierwsze: rutyna i powtarzalność. Często całe tygodnie zlewały mi się we wspomnieniach w jeden niewyraźny i nieco nudnawy film. Pomimo dobrej atmosfery w biurze i przyzwoitych warunków zatrudnienia odliczałam czas od poniedziałku do weekendu (ten odcinek zawsze się dłużył), a z kolei weekendy przelatywały człowiekowi przed oczami jak błyskawica i zawsze kończyły się zbyt szybko. Zbyt wiele było zaległości do nadrobienia, bo i trzeba się było wyspać, i odpocząć, i rodzinę odwiedzić, i ze znajomymi spotkać, i wyjechać gdzieś poza miasto i sama nie wiem co jeszcze. Ciągły brak czasu to druga wada. Nieustanne poczucie zaległości, niewyrabiania się ze wszystkim, nieogarniania. Trzecim problemem (powiązanym z poprzednim) było wieczne niewyspanie. Próbując robić jak najwięcej, najczęściej oszczędzałam na śnie, co odbijało się fatalnie na wszystkich dziedzinach życia. Często zdarzało mi się walczyć z sennością w pracy albo w środkach komunikacji miejskiej. I często tę walkę przegrywałam. Po czwarte po kilku latach w biurze okazało się, że w miarę nabywania doświadczenia mam coraz mniejszy wpływ na to, czym się w pracy zajmuję. Coraz częściej musiałam zajmować się zadaniami, które albo mnie nudziły (sprawdzanie pracy innych), albo frustrowały (gdy np. kazano mi tłumaczyć tekst prawniczy z angielskiego na francuski, pomimo moich protestów wynikających ze słusznego przekonania, że nie mam żadnych, naprawdę żadnych kompetencji, by robić takie rzeczy). Po piąte bardzo bolało mnie to, że najpiękniejsze godziny dnia spędzam w zamknięciu, w pomieszczeniu, gdzie nie da się nawet otworzyć okna, w obrzydliwym , męczącym świetle jarzeniowym i wśród brzydkich, nijakich przedmiotów, a na zewnątrz świeci słońce, ptaki śpiewają etc. Po szóste na ruch też brakowało mi czasu. Szczerze mówiąc, jedyne, czego nie znoszę w pracy tłumacza pisemnego, to konieczność spędzania tak wiele czasu na siedząco. I do tej pory nie wymyśliłam żadnego remedium na tę dolegliwość, poza tym, że czasem pracuję przy komputerze, stojąc przy kuchennym blacie.

Obecnie staram się być w pracy jak najbardziej zorganizowaną i skoncentrowaną, by moje życie już tak nie wyglądało. Potrzebuję pracy, by zarabiać, a tłumaczenia lubię i dają mi sporo zadowolenia, ale nie chcę, by moje życie ograniczało się jedynie do pracy zawodowej i krótkich przerw między nią. Chcę też móc dbać o swoje ciało i ducha, rozwijać zainteresowania, wykorzystywać w większym stopniu cały swój potencjał, a nie tylko jego niewielką część. 

Pracując jako wolny strzelec, mogę decydować o tym, jaką proporcję swojego czasu poświęcam na tłumaczenia, a jaką na całą resztę: na kontakty z bliskimi, na aktywność fizyczną, na różne zajęcia twórcze. Praca tłumacza tekstów użytkowych ma raczej odtwórczy charakter (w odróżnieniu od tłumaczenia literackiego, gdzie przydają się zdolności pisarskie i inwencja). Tłumaczenie instrukcji obsługi maszyny rolniczej to bardziej rzemiosło niż sztuka. Uważam, że jako tłumacz jestem dobrym rzemieślnikiem, jednak każdy człowiek ma potrzebę tworzenia, a nie tylko odtwarzania. Oczywiście tę potrzebę można realizować na rozmaite sposoby (nawet poprzez gotowanie czy ogrodnictwo), ale niezależnie od tego, jaką drogę jej spełniania się wybierze, wymaga to czasu. 

Jedna z osób komentujących spytała niedawno pod jednym z wpisów, czemu chcę poświęcać mniej czasu na tłumaczenia, a więcej na przykład na pisanie książek czy działalność internetową. Między innymi właśnie z tego względu: pisanie w różnych formach, nagrywanie na You Tube, publikowanie zdjęć na Instagramie i inne podobne zajęcia pozwalają mi rozwijać się pod względem twórczym. I to daje bardzo wiele radości, tym bardziej, że przecież nieustannie dostaję informacje zwrotne od czytelników, odbiorców i widzów, którzy zawsze dają znać, co im się podoba, a co ich denerwuje, dzięki czemu mogę wprowadzać ulepszenia, eliminować błędy i ciągle uczę się nowych rzeczy. 

Wspomnienie lata z naszego balkonowego mikroogrodu
A prócz tego mogę zajmować się też robieniem na drutach, gotowaniem, uprawą miniogródka na balkonie i mnóstwem innych czynności, dzięki którym czuję się spełniona. Przestałam mieć wrażenie, że jestem tylko odbiorcą tego, co mnie otacza. Nie tylko konsumuję to, co przygotowują inni, ale też sama coś tworzę. Czasem to zupa jarzynowa, czasem ciepły kocyk, a czasem książka, wpis na bloga lub wideopogadanka. Rzeczy drobne lub większe, mniej lub bardziej udane, ale moje. Wymyślone przeze mnie, zrobione przeze mnie. Dzięki nim mogę wyrażać siebie i dawać coś z siebie światu, a nie tylko brać, kupować i konsumować. 

Popularne posty z tego bloga

Memento vivere

Gdy w ostatnim wpisie dzieliłam się z Wami radością życia, w komentarzach słusznie zauważyliście, że takie podejście nie dla każdego jest oczywiste, proste, naturalne, wrodzone. Niektórzy muszą się go nauczyć czy też wyćwiczyć.  Czy można nauczyć się cieszyć z faktu, że oto widzimy narodziny nowego dnia, że dane nam jest przeżyć kolejną dobę? Sposobów na to jest wiele, myślę, że taka radość może przyjść na co najmniej dwa.  Pierwszy, dość brutalny i gwałtowny: przez doświadczenie własnej lub cudzej poważnej choroby, wypadku, otarcie się o śmierć lub utratę kogoś ważnego, bliskiego, kochanego, zachodzi proces uświadamiania sobie własnej śmiertelności, kruchości życia, jego ulotności, nieuchronności śmierci. Drugi: gdy ten sam proces następuje powoli, pod wpływem doświadczenia życiowego, upływu czasu, obserwacji świata i własnej refleksji.

Ajka Minimalistka - kolejny rozdział

Zgodnie z zapowiedzią rozpoczynam kolejny rozdział. Prosty blog - czyli to miejsce, niestety nie odpowiada już moim potrzebom. To znaczy nie odpowiada mi ta platforma, na której go piszę, blogspot. Jej niedostosowanie do moich obecnych wymagań nie tłumaczy oczywiście rzadkiej publikacji tekstów w ostatnich latach, ale prawdą jest, że na pewno nie pomagało w pisaniu. Nie ma co jednak szukać wymówek czy wytłumaczeń.  Prosty blog pozostaje tutaj, nie znika. Wiem, że są wśród Was osoby, które wciąż lubią wracać do starych wpisów. Jednak od teraz nowe treści będę publikować w nowym miejscu, do którego serdecznie Was zapraszam. Moje nowe blogowe gospodarstwo nazywa się Ajka Minimalistka i znajdziecie go pod tym adresem . Będą się tam pojawiać nie tylko wpisy, ale również w osobnej zakładce można znaleźć wszystkie odcinki podcastu, który nagrywam od kilku miesięcy.  Zapraszam, do poczytania, posłuchania i zobaczenia! 

Uniform minimalistki

Temat osobistego uniformu obracam w głowie już od kilku lat, co najmniej. Jednak jeszcze do niedawna nie czułam się gotowa na to, by ostatecznie zdefiniować go dla siebie. Owszem, wiedziałam, że ciągnie mnie w tym kierunku i że coraz bardziej zbliżam się do wprowadzenia go w życie na co dzień. Jednak jeśli obserwowaliście, być może, moje materiały o kolorowej szafie minimalistki na YouTube , w cyklu, w ramach którego zaprezentowałam całą swoją kapsułową garderobę na wszystkie pory roku, mogliście zauważyć, że wprawdzie mój styl i zestawy ubraniowe były już dość wyraziste i powtarzalne, trudno było by nazwać je uniformem.  Tak jednak się złożyło, że w międzyczasie zmieniłam tryb życia poprzez powrót do oprowadzania po Krakowie (już nie tylko po Wawelu, jak było parę lat temu), więc o wiele częściej wychodzę pracować poza dom. Oczywiście wymusiło to dostosowanie zawartości szafy i pewne jej uzupełnienia. A jednocześnie kilka ubrań z niej wywędrowało. Z powodu zużycia, ale też zmian