Po raz kolejny tworzę wpis jako uzupełnienie materiału wideo zamieszczonego w serwisie YouTube, by osoby, które wolą poczytać niż oglądać, nie czuły się pokrzywdzone, a oglądający mający ochotę na poznanie dodatkowych szczegółów z kolei dowiedzą się w ten sposób nieco więcej.
W materiale, który zamieszczam poniżej, opowiadam o tym, jak zmieniłam swoje nawyki, jeśli chodzi o aktywność fizyczną. Widzowie pytali mnie o to nie raz, bo nie kryłam tego, że niegdyś nie byłam osobą aktywną, a nawet uważałam, że raczej nie lubię ruchu.
Gdy patrzę z perspektywy czasu, stwierdzam, że największy wpływ na moją zmianę podejścia miał mój mąż. Jest bardzo wysportowaną i aktywną ruchowo osobą, uprawia różne dyscypliny sportu i potrafi sobie dać solidny wycisk. Po pierwsze działał więc na mnie przez codzienny dobry przykład, a po drugie subtelnie próbował wzbudzić we mnie zainteresowanie aktywnością. Gdy narzekałam na problemy z utrzymaniem wagi, sugerował, że może prócz zajmowania się dietami poszukałabym jakiejś formy ruchu, która pomogła by mi zwiększyć poziom aktywności. A że nie robił tego w sposób nachalny, udało mu się popchnąć mnie we właściwym kierunku. Po drugie poprzez swoje wysportowanie jest mężczyzną atrakcyjnym, o zadbanej, szczupłej, a jednocześnie umięśnionej sylwetce. To sprawia, że czuję się bardziej zmotywowana do dbania o siebie. Nie chciałabym, by ktoś patrząc na nas zadawał sobie pytanie, co taki atrakcyjny facet robi z tak zaniedbaną laską.
Gdy już zaczęłam szukać, znalezienie takiej formy ruchu, która będzie sprawiała mi przyjemność, zajęło mi naprawdę sporo czasu. Przez lata oprócz maszerowania ćwiczyłam w domu, według gotowych zestawów ćwiczeń na DVD lub znalezionych w internecie. I to było już całkiem dobre, bo ćwiczenie w domu, jeśli robi się to z głową i w razie czego ma kogo spytać o technikę (lub wie, gdzie szukać wiedzy), jest wygodne, łatwe do zorganizowania, a jednocześnie może przynosić widoczne efekty. Ćwiczyłam głównie z ciężarem własnego ciała, potem z niewielkimi ciężarkami (z hantelkami o wadze od jednego do kilku kilogramów). Ważne jest, że przez wszystkie te lata nie zrobiłam sobie żadnej krzywdy, nie nabawiłam kontuzji. Ale na pewnym etapie okazało się, że to, co robię w domu, to jednak trochę za mało. Przestało mi to wystarczać. Owszem, wygląd mojego ciała poprawił się, podobnie jak sprawność, ale czułam, że to już za mało. Interesując się branżą fitness i podglądając różne inspirujące ćwiczące kobiety, stwierdziłam, że chyba czas zaprzyjaźnić się z ciężarami.
Coraz bardziej mnie to pociągało, od czasu, gdy zaczęłam ćwiczyć z odważnikami kulowymi (kettlebells). Pierwsze kettle dostałam również od męża, ale kolejne kupiłam sobie sama. Zaczynałam od małego 5-kilogramowego, aż wreszcie doszłam do 18 kilogramów. Wtedy zaczęłam chodzić na treningi zorganizowane (od stycznia zeszłego roku), by poznać lepiej techniki ćwiczeń z odważnikami. Same treningi bardzo mi się spodobały, ale po dwóch miesiącach doszłam do wniosku, że nie ma sensu, bym je kontynuowała, bo zupełnie nie pasowały mi godziny zajęć (późnowieczorne), poza tym w najlepszym razie mogłabym chodzić na nie tylko dwa razy w tygodniu, bo tak były organizowane. To znów było za mało. Złapałam bakcyla i chciałam więcej.
W końcu dojrzałam do tego, by zacząć chodzić na siłownię. Początkowo myślałam, że po prostu będę sobie sama trenować tylko z kettlami, nie myślałam raczej o niczym więcej. Chciałam nieco ukształtować sylwetkę (bo przecież z czasem ciało wiotczeje coraz bardziej, jeśli nie ćwiczy się mięśni) oraz poprawić sprawność, wzmocnić stawy, kręgosłup, uelastycznić się. Zebrałam się na odwagę i na początku marca zapisałam się na serię treningów personalnych w pobliskiej siłowni u trenerki, którą znałam z widzenia i z legend. To pani Dorota Szczepanik, niezwykła osoba, bardzo wyrazista osobowość. Budzi pewien lęk, bo jest dość szorstka w obejściu i bardzo wymagająca, ale wiedziałam, że jeśli mam się uczyć, to od najlepszych. Nie chciałam miziania po głowie i ego, a solidnych podstaw wiedzy i wysoko postawionej poprzeczki.
I nie zawiodłam się. Pani Dorota dała mi wycisk na tych pierwszych treningach, ale też powiedziała, że mam naturalne predyspozycje do treningu siłowego (że co?! Ja, niegdyś klasowa łamaga, której nikt nie chciał mieć w drużynie na zajęciach z wychowania fizycznego?). Po rozpoznaniu mojej formy zaprosiła na zajęcia grupowe, prowadzone przez nią codziennie o 7 rano. Dwa rodzaje, jedne zbliżone do crossfitu, drugie nazywane tabatą, polegające na intensywnych ćwiczeniach interwałowych. Po raz kolejny nie dowierzałam, że ktokolwiek proponuje mi coś takiego, bo widziałam, w jakiej formie są osoby, które systematycznie uczestniczą w tych zajęciach. Bałam się, że nie podołam, bo wprawdzie moja forma okazała się nie być tragiczną, ale też daleko było mi jeszcze do ich sprawności. Większość z nich biega w ekstremalnych biegach z przeszkodami i osiągają bardzo dobre wyniki. Jednak pani trener zapewniła, że nie mam się czego obawiać, bo każdy ćwiczy na tyle, na ile pozwalają jego możliwości.
I zaczęło się chodzenie codziennie na siódmą na treningi. Wyciskałam z siebie siódme, a może i nawet czternaste poty, uczyłam się robić pompki, dźwigać sztangi, ćwiczyć z piłką lekarską, podciągać. Nigdy wcześniej nie uprawiałam sportu, nie dawałam z siebie tak wiele pod względem fizycznym. Okazało się, że to jest właśnie to, czego potrzebuję. Takiego solidnego wycisku, dyscypliny, wyzwań i konkretnych wymagań. Odkryłam, że daje mi to bardzo wiele przyjemności, radość i głęboką satysfakcję. Z entuzjazmem wstawałam wcześnie rano, by zdążyć na zajęcia. Pod koniec kwietnia zmarł Tata i wtedy jeszcze bardziej doceniłam treningi, bo pomogły mi wrócić do równowagi psychicznej po tym wstrząsie.
Moje ciało zmieniło się bardzo. Zaczęły znikać sflaczenia i obwisłości, zamiast nich pojawiały się coraz wyraźniej rysujące się mięśnie. Coraz częściej słyszałam komplementy od znajomych i nieznajomych. Zmianom estetycznym towarzyszyła coraz większa siła i wytrzymałość. Gdy w lipcu pojechałyśmy z Siostrą w Tatry słowackie, wyszłam na Rysy bez większego wysiłku. Także w lipcu Iza Garbarz, zaprzyjaźniona fotografka, zaprosiła mnie do udziału w sesji zdjęciowej TFP (mój czas i pozowanie za zdjęcia). Ale nie była to zwykła sesja, lecz kobieca, zmysłowa, w częściowym negliżu i całkowicie nago. Nigdy nie sądziłam, że będę pozować na profesjonalnej sesji, w skąpym stroju, i że nie będę się krępować, nie będę musiała niczego ukrywać, a fotografki będą robić mi zdjęcia z przyjemnością. Nagość już od dawna mnie nie krępuje. Zaprzyjaźniłam się ze swoim ciałem już wcześnie. Nawet wtedy, gdy ważyłam dużo więcej i byłam w gorszej formie, opalałam się topless. Jednak teraz, gdy ćwiczę, mam z patrzenia na siebie o wiele więcej radości. Poczucie, że robię dla siebie coś bardzo dobrego.
Na jesieni zaczęłam kolejny etap. Treningi u pani Doroty były super, ale nie do końca pasowały do moich długofalowych celów. Większość grupy trenowała pod zawody biegowe, a to nie było moim celem. Pomyślałam, że czas szukać dalej, iść swoją drogą. Znalazłam inną trenerkę, Klaudię Salamon, która przygotowała mnie do indywidualnego treningu na siłowni. Skorygowała błędy w postawie, wytłumaczyła ćwiczenia, podpowiedziała, jak ułożyć trening. Miałam już dobre podstawy, ale trzeba było je dopracować, bym mogła ćwiczyć samodzielnie.
Znów mamy marzec, minął rok od tamtej chwili, gdy po raz pierwszy sięgnęłam po konkretne ciężary. Nadal ćwiczę codziennie, oprócz weekendów, które przeznaczam na regenerację (chyba, że jedziemy w góry). Dwa razy w tygodniu jest to trening całego ciała z większym obciążeniem, dwa razy szybszy i bardziej dynamiczny z mniejszym obciążeniem, za to z bardzo krótkimi przerwami między ćwiczeniami. Raz w tygodniu w piątki rano chodzę na tzw. zajęcia na zdrowy kręgosłup (elementy pilates i jogi, rozciąganie, poprawa mobilności). A dodatkowo jeszcze w piątek wieczorem z moją Mamą i Siostrą na gimnastykę w sali gimnastycznej mojej pierwszej szkoły podstawowej. Dokładnie tej samej, w której ponad 30 lat temu robiłam za klasową łamagę ;-) To bardzo zabawne uczucie, ćwiczyć tam teraz z własnej woli i z taką przyjemnością. Zdjęcie poniżej:
I na koniec jeszcze kilka zdjęć z zeszłorocznej sesji u Izy Garbarz i Agi Świat. Nie zamieszczam oczywiście nagich zdjęć, a jedynie te, na których nie pokazuję zbyt wiele. Ktoś skomentował na Facebooku, że są to odważne zdjęcia. Cóż, może w naszym nieco pruderyjnym kraju mogą być tak postrzegane. Dla mnie pokazanie kawałka nogi czy głębszego dekoltu nie jest żadnym aktem odwagi. Zresztą, gdyby ktoś zaproponowałby mi sesję do Playboya, bardzo bym się ucieszyła ;-) Jednak nie przesadzajmy, wiem, że to nie ta liga. Niemniej jednak z chęcią publikuję te fotografie, bo są piękne, bardzo lubię estetykę zdjęć robionych przez obie dziewczyny. Poza tym przyjemnie jest się pochwalić efektami pracy nad sobą. Tak wyglądałam w lecie zeszłego roku, a moje ciało nadal się zmienia. Jest coraz silniejsze i coraz bardziej sprawne. Teraz dźwigam już konkretne ciężary, nawet 40-50 kilogramów. Uważam, że to sporo, zważywszy, że sama ważę niewiele więcej. A lada moment skończę 45 lat, chciałabym pokazywać kobietom, że w każdym wieku można czuć się ze sobą fantastycznie. Mam nadzieję, że za 10 lat będę nadal w dobrej formie :-)
W całym tym procesie najważniejsze jest nie to, jak wyglądam (bo to rzecz gustu, nie każdemu się spodobam), ale to, jak się czuję. Silna, sprawna, pełna energii. Ktoś ostatnio powiedział, że mam sprężyste ruchy. Tak, to chyba prawda. Nie obchodzi mnie, czy ktoś powie, że trening siłowy jest nie dla kobiet, że dźwiganie jest tylko dla dużych panów ogolonych na łyso. Że kto to widział, by kobiecie było widać mięśnie. Biceps u dziewczyny, fuj! Mnie podobają się kobiece ciała o rysujących się mięśniach. Podoba mi się, gdy widzę i czuję je u siebie.
Zdjęcia z literą I: Izabella Garbarz (bellove.pl), z literą A: Aga Świat (http://fotobrazki.pl/). Makijaż Paulina Pałasz.
![]() |
A. |
![]() |
A. |
![]() |
A. |
![]() |
I. |
![]() |
I. |
![]() |
I. |